Shin Kyung-sook
Dworska tancerka
Z koreańskiego przełożyła
Ewa Rynarzewska
Rozdział I
On i ona
Do portu dotarli dopiero po czterech dniach.
Wędrowali krętymi ścieżkami górskimi, wędrowali pokrytą kurzem nową, szeroką drogą, wędrowali usypanym żwirem gościńcem, z którego mogli podziwiać widok na rzekę i kołyszące się na niej drewniane barki. Mijali poletka ryżowe z zielonymi szczepkami czesanymi przez wiatr. Mijali sumaki, drzewa wiśni i wiązy, mijali nagietki, irysy, mlecze i krzewy kaliny. Na chwilę zatrzymali się przy dziko porosłych kwiatach piwonii. A ona chłonęła wzrokiem krajobraz przesuwający się w oknie jej lektyki. Bo nie wiedziała, kiedy go ponownie zobaczy.
Pierwszy raz w życiu ujrzała rozległe połacie brunatno-szarego nabrzeża, które odsłoniły cofające się wody morza.
Niebo było czyste, wiatr ustał. W dali na niebieskiej tafli wody unosiły się sennie liczne wyspy, nieświadome niepewnego losu państwa Joseon. Statki załadowane drewnem i wieloma innymi towarami kołysały się na powierzchni morza w równym rytmie, to oddalając się, to znów zbliżając do brzegu. Wydobywający się z magazynów zapach suszonych ryb roznosił się po całym nabrzeżu. Świeży połów zalegał na stoiskach. Jakiś handlarz pospiesznie przechodził, dźwigając na placach stos obuwia plecionego ze słomy. Jasne promienie słońca, nieskażone jeszcze upałem, zapowiadały początek lata i zalewały blaskiem ludzi, pochłoniętych własnymi, codziennymi sprawami.
On był dyplomatą i każdego roku spędzał na morzu dwa miesiące, ona była dworską tancerką i po raz pierwszy w życiu miała wejść na pokład statku. On – Francuz, słusznej postury, o jasnej karnacji, z wąsem pod nosem, odziany w krótką kamizelkę, długie, sięgające kostek, luźne spodnie i podróżny płaszcz, obwiązany w pasie paskiem. Ona – Koreanka, miała na sobie błękitną suknię unoszącą się na wietrze niczym fale, w dłoni trzymała kapelusz ozdobiony wzorami róż oraz płaszcz, który miał chronić ją przed wiatrem. Przyciągali uwagę zebranej w porcie gawiedzi: starców palących długie fajki, handlarzy drewnianych chodaków, grupek młodych awanturników, przede wszystkim umorusanej dzieciarni, ale także cudzoziemców – Chińczyków, którzy sprzedawali herbatę i na tratwach sprowadzali drewno na podpałkę, oraz Japończyków handlujących u nabrzeża portu ryżem. Wszyscy wpatrywali się w tę osobliwą parę, jakby ujrzeli nieznany świat, który otworzył przed nimi swoje podwoje.
Zwłaszcza w kobietę.
W tę kobietę o czarnych, gęstych, lśniących włosach, gładko zaczesanych w pasma, splecionych niczym heban i spiętych na czubku głowy, o głębokich grafitowych oczach odbijających się wyraziście na jasnej twarzy. Zachodnie fryzury wciąż należały do rzadkości, więc ona tym bardziej przyciągała wzrok.
Jej błękitna suknia opadała swobodnie aż do kostek, układając się w kształt litery „S”. Zdecydowanie różniła się od białych, szytych z bawełny bluzek i spódnic, jakie nosiły kobiety z nabrzeża. Tłum gapiów otoczył kobietę i przesuwał się z każdym jej krokiem. Cudzoziemka? – zdawał się pytać. Ach, Koreanka! – zgadywał i ponownie wbijał wzrok w jej twarz, by ostentacyjnie zademonstrować swoją ciekawość, po czym przenosił spojrzenie na arogancki nos jej towarzysza, jego jasną cerę i kasztanowe pukle włosów. Niektórzy nie mogli oderwać oczu od olśniewającej bieli koronki, która przystrajała głęboki dekolt kobiety. Inni cofali się o krok, jakby w obawie, że nastąpią na jej suknię, ale wszyscy bez wyjątku zdawali się pytać: Dlaczego ta Koreanka ubrana jest w zachodni strój? W ich wzroku kryła się nieufność. Niektórzy jawnie wyrażali swoje niezadowolenie, marszczyli brwi i krzywili usta z dezaprobatą.
Ta kobieta roztaczała wokół siebie czar, którego źródłem był nie tylko oryginalny strój. Nie była nim też tylko głębia jej spojrzenia, czy nawet jej subtelna szyja, choć ta natychmiast przyciągała wzrok i wyróżniała ją w tłumie kobiet. Promieniowała łagodnością, kiedy ta kobieta pochylała głowę, wyrażała determinację, gdy stała wyprostowana, roztaczała zmysłową aurę, kiedy rozglądała się wokół siebie i delikatnie skręcała głowę, wtedy też budziła pokusę, by dotknąć jej dłonią.
Oczy tej kobiety, osadzone pod równo zarysowanymi brwiami, jaśniały blaskiem. Wyrażały empatię i głębokie zrozumienie, a także tajemnicę, jaką kryją nieznane głębiny wody oceanu. Rumieniec na policzkach mógł na pierwszy rzut oka sugerować, że jest ona osobą nieśmiałą, lecz szczupły, prosty nos, osadzony między oczami, przeczył temu wrażeniu, nadając jej twarzy wyraz dociekliwy i bystry. Niezwykła to była kombinacja. Biały meszek, rozsiany wokół ust, ani zbyt wąskich, ani zbyt pełnych, drobniejszy był niż cień wiosennych pędów. Nieodparty urok tych ust sprawiał, że każdy pragnąłby ją przytulić nawet wówczas, gdyby dopuściła się jakiegoś uchybienia. Ten osobisty urok nie był jednak jedynym źródłem czaru, jaki wokół siebie roztaczała. Był nim też precyzyjny, starannie wyważony krok, który kobieta zdołała utrzymać, mimo ogromnego zainteresowania otaczającego ją tłumu. Nie zwracała uwagi na ten tłum, na znaczące spojrzenia, ukradkowe uśmieszki, szepty. Szła zupełnie inaczej niż koreańskie kobiety. Te zazwyczaj sunęły pochylone, na głowę narzucały płaszcz jangot i tym płaszczem przesłaniały twarze, jakby chciały je ukryć. Tymczasem ona szła z gracją i pewnie stawiała kolejne kroki. Nie unikała nieufnych spojrzeń zebranych gapiów, nie uciekała wzrokiem, nie udawała, że wpatruje się w morze. Szła wyprostowana i śmiało torowała sobie drogę, emanując wiarą we własne siły, które pozwolą jej zmierzyć się z każdym wyzwaniem i przezwyciężyć koleje losu. Ostentacyjność jej kroków łagodziła głębia jej spojrzenia, subtelność jej szyi i promieniująca piękność jej twarzy. Opanowanie, jakie zdołała zachować pod naporem tych wszystkich znaczących spojrzeń, uśmieszków i szeptów, sprawiło, że ci, którzy z takim uporem się jej przypatrywali, wydawali długie westchnienie i odwracali wzrok w stronę morza.
Ta zjawiskowa kobieta wpatrywała się w nabrzeże otoczone górami. Nie wiedziała, bo też i nie mogła wiedzieć, że zaledwie dziesięć lat wcześniej, zanim jeszcze podpisany został traktat w Jemulpo, było tu co najwyżej kilka chat pokrytych strzechą, a ich mieszkańcy żyli z dala od wielkiego świata. Zmiany, jak zwykle, wymusiło samo życie. Po podpisaniu traktatu ta niewielka wioska rybacka, otoczona niemal ze wszystkich stron wodami, zaczęła się szybko przeobrażać. Jej spokój zakłóciło przyznanie koncesji, najpierw Japonii i Chinom, a potem kolejnym państwom. I już wkrótce co dziesiąty jej mieszkaniec był albo Japończykiem, albo Chińczykiem. Nikt jeszcze nie wiedział, czy tchną w Jemulpo życie, czy też sprowadzą nieszczęście.
Pomyślała, że mieli idealną pogodę do żeglugi, szybko jednak odsunęła od siebie tę myśl. Miejscowy urzędnik, który na prośbę Jo Byeongsika, szefa Ministerstwa Dyplomacji i Handlu, odprowadzał ich na statek, przywitał ich słowami, że wypływając w morze, nie należy zachwalać pogody. Że podczas żeglugi może to sprowadzić sztorm. Na nabrzeżu żegnali ich francuscy misjonarze oraz urzędnicy zarządzający portem. Wśród zebranych można było dostrzec także siostry zakonne, które przybyły z Francji i osiedliły się w Korei.
Dookoła nie było widać ani wysokich budynków, ani dużych statków morskich. Do nabrzeża przybijały już wprawdzie obce jednostki, ale port przypominał raczej lokalną przystań. Morze było spokojne, pomarszczone drobnymi falami ciągnącymi się aż po horyzont. Pomiędzy niskimi dachami widać było gdzieniegdzie białe domy wzniesione w stylu europejskim. Nie były wysokie, więc zlewały się z otaczającymi je chatami, które ciągnęły się długim szeregiem i stykały słomianym poszyciem dachów. W szczeliny odgradzające kolejne domy przenikały ciepłe promienie słońca. Jeszcze niedawno tańczyła w półmrocznych salach pałacu, przed majestatem króla, przed wizerunkiem nieśmiertelnego żółwia, więc teraz nasycała się łagodnym blaskiem słońca spowijającym całe