– Nic nie może się zmarnować. Wydobywa się wtedy ręcznie, krok po kroku krusząc węgiel za pomocą kilofa. Jak za czasów Stachanowa, gdy kopalnie nie były tak zmechanizowane – opowiadał Maksym.
Urobek, bo jeszcze nie węgiel, spada na przenośnik taśmowy i dojeżdża do skipu, wielkiego wiadra, w którym wyjeżdża na powierzchnię. Dopiero w zakładzie przeróbki mechanicznej, po sortowaniu z wykorzystaniem zawiesiny wody i rudy żelaza (węgiel wypływa, a kamień tonie) oraz specjalnych sit, węgiel zostaje oddzielony od kamienia i innych resztek skał. To właśnie te resztki trafiają na hałdy, tak charakterystyczne dla krajobrazów Śląska, Donbasu i innych górniczych regionów świata.
Z hałd biedota wybiera pojedyncze okruszki węgla. W czasie wojny hałdy służą za wzgórza o strategicznym znaczeniu, z których można trzymać w szachu okolicę. Dawniej biedniejsi kibice oglądali z jednej z nich mecze Szachtara Donieck, gdy jeszcze grał na starym stadionie.
Poruszanie się kombajnu tam i z powrotem wzdłuż ściany coraz bardziej poszerza korytarz. Sekcje obudowy zmechanizowanej przesuwają się ze ścianą wraz z jej postępem. Strop jest podtrzymywany górną częścią obudowy i drewnianymi belkami. Wysokość korytarza nie zawsze pozwala pracować na stojąco. Czasem dochodzi do czterech metrów, ale zdarza się, i to nierzadko, że są przewężenia na osiemdziesiąt centymetrów. Wtedy trzeba pracować na klęczkach, a to sprzyja kontuzjom.
Pustki powstające w wyniku wydobycia wypełnia się albo metodą na zawał, albo na podsadzkę, żeby nie osuwał się teren ponad wyrobiskami i aby metan nie miał się gdzie gromadzić. Ta pierwsza metoda, zdecydowanie tańsza, polega na kontrolowanym zawaleniu skał tak, by wypełniły niszę. Nie jest ona jednak wskazana dla kopalń fedrujących pod miastami, bo nie niweluje do końca zagrożenia osuwania się terenu. Dlatego pod terenem zabudowanym powinno się używać podsadzki, czyli wypełniać pustkę specjalną mieszanką wody i piasku tłoczoną rurociągiem. O ile zawał kosztuje kilka złotych na tonę węgla, o tyle podsadzanie jest kilkunastokrotnie droższe. To spore pieniądze przy koszcie wydobycia tony węgla kamiennego przekraczającym w 2018 roku w Polsce 300 złotych. Dlatego kopalnie zwykle tak bardzo walczą o zgodę na wydobycie na zawał.
– Pustki należy wypełniać, bo to kwestia bezpieczeństwa zarówno pod ziemią, jak i na powierzchni. Ale w donbaskich kopalniach to teoria. Za dużo zachodu. Zwykle pustki zostawały niewypełnione. W efekcie ciśnienia i nacisku wielokrotnie dochodziło do zawalania się chodników – opowiadał Maksym.
Donbaskie kopalnie zawsze były niedoinwestowane, a sprzęt przestarzały, co sprzyjało awariom. Tak było zwłaszcza na przełomie stuleci, gdy Butczenko mieszkał jeszcze w Roweńkach.
– Inwestycje w kopalnie powinny być na tyle duże, by cały proces pracy przeszedł na cywilizowane normy, jak w Stanach Zjednoczonych. Automatyczne wydobycie węgla, normalna wentylacja. To wszystko kosztuje. Pierwszą rzeczą, którą zrobił Achmetow po przejęciu części kopalń, była optymalizacja zatrudnienia. Czyli zwolnienia, obniżanie pensji i zwiększanie norm wydobycia. Inwestycje długoterminowe były nieopłacalne – tłumaczył nasz rozmówca.
Skrót koncernu DTEK, górniczej odnogi holdingu najbogatszego Ukraińca Rinata Achmetowa, bywał rozwijany w narodzie jako Donećka trudowo-eksperymentalna kołonija, czyli doniecki eksperymentalny obóz pracy. Prywatny właściciel wymagał znacznie większej wydajności niż państwowe kopalnie. Doniecczanin zaczął się interesować wydobyciem jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Dopiero z biegiem lat jego polityka stała się bardziej dalekowzroczna.
– Achmetow nie kupował wtedy kopalń, tylko brał je w dzierżawę na pięćdziesiąt lat. To wystarczający czas, by wydobyć z nich cały węgiel, a potem porzucić. Nie potrzebował inwestycji, bo to nie była jego własność – twierdził Maksym Butczenko.
Sama szychta trwa na Donbasie mniej więcej tyle co w polskiej kopalni – osiem godzin, liczone od zjazdu do powrotu na powierzchnię. U nas – siedem i pół albo sześć godzin, jeśli górnik jest zmuszony do pracy w wysokich temperaturach. A te rosną wraz z głębokością. Niekiedy nie pomagają nawet najbardziej wydajne i drogie systemy klimatyzacji.
Maksym wychodził do pracy o piątej rano i wracał o szesnastej. Dopóki nie zdecydował się rzucić wszystkiego i przenieść się do Kijowa.
– Po kilku latach w kopalni uświadomiłem sobie, że jak tak dalej pójdzie, zostanę tam na zawsze. Zacząłem się uczyć na dziennikarza. A kim jest dziennikarz w tamtym świecie? Człowiekiem, który nie kopie. Długo nie mogłem pozbyć się tego kompleksu. Miałem poczucie, że pisanie to nie praca – opowiadał.
Doniecki etos pracy jest charakterystyczny dla innych przemysłowych rejonów świata. Człowiek stamtąd ceni głównie pracę fizyczną. Praca umysłowa jest czymś niepoważnym, niepełnowartościowym. A niezdolność do pracy pozbawia człowieczeństwa.
„Donieck to węgiel, Donieck to stal, Donieck to ludzie patrzący w dal” – głosił stary slogan jeszcze z czasów ZSRR.
Władysław Tytow, górnik, który w wypadku pod ziemią stracił obie ręce, pisał:
Dla życia nie ma śmierci. Życie jest nieśmiertelne. Człowiek umiera tylko wtedy, gdy przez całe życie nie zrobi niczego dobrego. Umiera najprawdziwszą, najstraszniejszą śmiercią. Człowiek, który nie upiękni ziemi swoją pracą, na zawsze odchodzi w niebyt, bo nie zostanie po nim nic, co by żyło w pamięci potomków.
To także wpływało na postrzeganie przez doniecczan kolejnych rewolucji, gdy tysiące Ukraińców, nie pracując przecież, całe tygodnie spędzały na Majdanie. „No i żeście się doskakali” – komentowano cierpko, jeśli postmajdanowa władza ponosiła jakąś porażkę.
– My tu demonstrujemy po pracy, nie tak jak ci w Kijowie przez cały dzień – mówił Pawłowi Reszce doniecki dziennikarz Jarosław Koreć w 2004 roku.
„Gdy się bawiono na Majdanie, nasi harowali na całego i karmili tych leni” – śpiewała grupa Kuba w piosence Wstawaj, Donbass!, jednym z separatystycznych hitów.
– Problem wolności jest dla nich problemem porządku – opisywał tamtejszą mentalność Andrij Jermołajew, urodzony w obwodzie donieckim, który w czasach prezydentury Wiktora Janukowycza kierował Narodowym Instytutem Badań Strategicznych.
Maksym Butczenko po odejściu z kopalni został dziennikarzem politycznym w kilku cenionych tygodnikach. Napisał siedem powieści historycznych – o wojnie z Rosją, Wielkim Głodzie, Symonie Petlurze. Wśród nich Chudożnika wojny, którego wcześniej cytowaliśmy. Przetłumaczono je na kilka języków. To jeden z najbardziej zwariowanych zwrotów w karierze, o jakich słyszeliśmy.
Część jego rodziny i znajomych została w Roweńkach. Wielu poparło Ługańską Republikę Ludową. Niektórzy poszli do opołczenija, pospolitego ruszenia, jak separatyści nazwali swoje oddziały. Maksym nie zerwał z nimi kontaktów, choć zdarza się, że za swoje proukraińskie przekonania jest wyzywany od faszystów.
– Przez dekady byli niezadowoleni z życia. W człowieku, który rozumie, że życie jest niesprawiedliwe, i nic z tym nie może zrobić, wzbiera złość. Ludzie szli walczyć ze złości albo z braku alternatywy. Mieli rodzinę, a trzeba jakoś dzieci karmić. Jakkolwiek okrutnie i dziwnie by to brzmiało, by zachować czyjeś życie, trzeba je innym odbierać – mówił.
Zacznijmy od określenia, czym właściwie jest Donieckie Zagłębie Węglowe. Donbas to skrótowiec od ukraińskiego Donećkyj basejn i rosyjskiego Donieckij bassiejn. Wbrew pozorom nazwa nie pochodzi