Była też jednak druga strona medalu. Przez całe lata kierownictwo węglowych zjednoczeń rozkradało państwowe środki. Jeśli nasi rozmówcy skarżyli się na brak inwestycji, to jeszcze wcale nie oznaczało, że te pieniądze nie były zapisane w budżecie. Mogły się na którymś z tych poziomów zapodziać. W sierpniu 2019 roku ukraińskie służby odkryły zmowę urzędników zjednoczeń węglowych, w tym Perwomajśkwuhilli, do której należą i Hirśka, i Zołote.
Menedżerowie w latach 2016–2019 rozkradli 500 milionów hrywien (80 milionów złotych) przez ustawianie przetargów. Zamawiano nowy sprzęt, konkursy wygrywały podstawione firmy, które z dostaw się nie wywiązywały, a jedynie czasem remontowały stare maszyny. Pieniędzmi dzielili się aferzyści. Jak podała Służba Bezpieczeństwa Ukrainy, w rezultacie „znacznie zmniejszała się efektywność pracy przedsiębiorstw i powstawały zagrożenia dla życia i zdrowia pracowników”.
Myrosław, którego spotkaliśmy w Słowiańsku, stacjonował jakiś czas w Zołotem. Wspominał pracownika łaźni, gdzie myli się żołnierze, który nie ukrywał swojej proseparatystycznej pozycji. A i Wiktor Wydysz jest oskarżany o to, że w 2014 roku werbował ludzi w szeregi antyukraińskich bojówek.
W Hirśkiej dominowała nostalgia. Jeden z naszych rozmówców z dumą pokazywał nam zdjęcia z dawnych czasów, gdy Rinat Achmetow fundował mieszkańcom Donbasu wyprawy na mecze wyjazdowe Szachtara w piłkarskiej Lidze Mistrzów. Oligarcha miał gest – w 2002 roku wysłał za darmo na finał Pucharu Ukrainy do Kijowa 25 tysięcy kibiców. Równocześnie nasz rozmówca był na niego wściekły, bo gdy w latach dziewięćdziesiątych Achmetow przejmował państwowe kopalnie, wziął te najlepsze, a słabsze zostawił państwu.
– Pracowałem w Pawłohradzie, zanim tamte zakłady przejął Achmetow. Nie sztuka było je wyprowadzić na prostą. Weź Hirśką i tutaj zrób porządek, cwaniaku. – Pokręcił głową. – Szkoda gadać, idziemy do parku na lody – zarządził.
W Pawłohradzie akurat byliśmy kilka dni wcześniej. To górnicze miasto, oddalone o jakąś godzinę drogi samochodem od Dniepru, leży u zachodnich wrót Zagłębia Donieckiego. Mieliśmy tam umówione spotkanie z zarządem spółki Pawłohradwuhilla z grupy DTEK Achmetowa. To dziś największy producent węgla na Ukrainie. Zamknięty cykl produkcyjny: kopalnie, zakłady wzbogacające, sto siedemdziesiąt kilometrów torów kolejowych, park samochodowy, firma rekultywacji hałd, centrum szkoleniowe, a nawet ośrodki wypoczynkowe: weekendowe pod miastem i wakacyjne nad Morzem Azowskim.
Dyrektor chwalił się danymi produkcyjnymi i wysoką wydajnością na jednego zatrudnionego (ponad półtora raza wyższą niż ta w kopalniach na Śląsku), deputatem węglowym takim jak w Polsce, kredytami mieszkaniowymi dla załogi, z których odsetki częściowo spłaca firma, i niezłymi jak na Ukrainę zarobkami górników – w 2018 roku wynosiły one średnio 15,8 tysiąca hrywien (2150 złotych), czyli o dwie trzecie więcej niż średnia krajowa.
Pawłohradwuhilla wydobyła w 2018 roku 20 milionów ton węgla, niemal dwie trzecie całej ukraińskiej produkcji. W sumie składa się na nią dziesięć kopalń połączonych w pięć minispółek, niczym u nas kopalnie zespolone. Nieczynnych zakładów wydobywczych nie przekazuje się pod opiekę specjalnej firmie likwidacyjnej (w Polsce jest to Spółka Restrukturyzacji Kopalń), ale samemu trzeba zadbać o ten proces, w tym o kosztowne wypompowywanie wody, która mogłaby zagrozić czynnym sąsiednim zakładom. Po rozmowie z dyrektorem ruszyliśmy do kopalni Pawłohradśkiej. Pracuje tu tysiąc osiemset osób, z czego osiemdziesiąt pięć przeniosło się z okupowanego Donbasu, na którym Achmetow stracił swoje kopalnie.
– Z trzydziestu sześciu tysięcy osób pracujących w kopalniach, które dostały się pod okupację, do kopalń na terytoriach kontrolowanych przeszły dwa tysiące – mówi Oksana Sztonda z biura prasowego DTEK.
Wśród nich Wiktorija Karpenko, rzeczniczka kopalni. Gdy opowiadała o tym, jak przyjechała tu po wybuchu wojny z samego serca Doniecczyzny, z kopalni Komsomołeć Donbasu, zostawiwszy w rodzinnych stronach mamę, która za nic nie chce się do niej przeprowadzić, w jej oczach widać było łzy.
Przed zjazdem rozebraliśmy się do naga. Bieliznę też lepiej zostawić na powierzchni, bo po powrocie pot i tak będzie się lał ciurkiem. Założyliśmy białe bawełniane kalesony i dwie pary grubych, ale miękkich skarpet (w Polsce czasami zastępują je onuce). Wszystko po to, by stopa dobrze się trzymała w gumowcach. To najpopularniejsze obuwie w kopalni, pozwalające brodzić w podziemnej brei. Następnie spodnie z trudnopalnego materiału, flanelową koszulę i marynarkę z tego samego płótna co spodnie. Nogawki włożyliśmy w kalosze, a ręce ochroniliśmy grubymi rękawicami. Na głowę kask, i w drogę.
W lampowni dostaliśmy górniczą czołówkę na kablu przytwierdzonym do akumulatora. W Pawłohradzie włożyliśmy go do kieszeni, w polskich kopalniach dostajemy na niego specjalny pas. Do tego dochodzi aparat ucieczkowy. Pozwala on na jakąś godzinę oddychania w trakcie ewakuacji oraz do trzech godzin w oczekiwaniu na pomoc bez ruchu. Na dłuższych podziemnych dystansach są komory do wymiany zużytego sprzętu. Na koniec jeszcze tylko butelka wody do kieszeni, gogle ochronne i numerowana dyskietka, którą odbijamy, by dyspozytor widział, że zjechaliśmy już na dół, a po wszystkim bezpiecznie wróciliśmy na powierzchnię.
Można jechać pod ziemię.
– Myszy czy szczury? – zapytaliśmy naszych przewodników.
– Szczury – odpowiedział jeden z górników i lekko się uśmiechnął; już wiedział, że nie zjeżdżamy po raz pierwszy.
W kopalniach zwykle są jakieś gryzonie. Gdy są szczury, nie ma myszy, i na odwrót. Te pierwsze zjadają te drugie, jak tylko dostaną się do podziemnych korytarzy. A skąd się tam w ogóle biorą? W czasach, gdy w kopalniach pracowały konie, w sianie, którym je karmiono, znajdowały się gryzonie. Dziś też bez problemu dostają się do szybów czy górniczych wind. Na dole podbierają górnikom kanapki (nie, to nie jest żart), potrafią przegryźć plastikową butelkę i wypić im wodę, a w dawniejszych czasach żywiły się też używanymi przed lampami świeczkami z naturalnego łoju. Choć górnicy nieszczególnie je lubią, trzeba przyznać, że gryzonie mają jedną zaletę: znakomicie wyczuwają niebezpieczeństwo. Jedna z górniczych mądrości mówi: jeśli szczury uciekają, uciekaj i ty.
Naczelny inżynier przed zjazdem opowiadał nam o powstałej w latach sześćdziesiątych kopalni. Pawłohradśka eksploatuje bardzo płytkie złoża. Zjeżdżamy raptem na 235 metrów pod ziemię, podczas gdy w polskich kopalniach normą jest 800 plus, a najgłębszy poziom w Budryku to 1290 metrów. Kopalniana winda wioząca nas na dół jest wolniejsza niż te w Polsce. Nie jest też szczelnie zamykaną klatką jak nasze, ale półotwartą platformą, z której doskonale widać szyb.
– Cześć, panowie! – Usłyszeliśmy polski ze wschodnim akcentem, gdy ostatnia osoba wsiadła do windy.
To górnik, który wrócił do Pawłohradu po pracy w podlubelskiej Bogdance. Polskiego poduczył się w kopalni, stąd to „panowie”, choć wśród nas są tym razem także kobiety. Fachowe tłumaczenie skomplikowanego górniczego języka przydało się po drodze, bo na co dzień mało kto wie, jak po rosyjsku czy ukraińsku jest chodnik podścianowy czy przenośnik zgrzebłowy. Po zjeździe z podszybia udaliśmy się na dworzec osobowy. Czekała już na nas kolejka spągowa.
– Zapraszamy do karety – powiedzieli nasi przewodnicy.
Droga do ściany wydobywczej pociągiem trwała prawie godzinę. Miarowy turkot usypiał.
– Górnicy nie mogą spać, bo za bardzo się rozluźniają – tłumaczył nasz towarzysz podróży.
W końcu wysiedliśmy. Do przejścia mieliśmy jeszcze jakieś