Rubli ze dwadzieścia dwa.
Żonie ruble dwa na życie,
A dwadzieścia na przepicie.
Duszo, wesel się, i ciało,
Pensję całą żeś przechlało.
Powieść Chudożnik wojny [Artysta wojny] opowiada o losach górnika spod Ługańska, który idzie walczyć po stronie separatystów. Książka wiernie oddaje realia regionu. Jest i opis butyloka:
Na powierzchni, po bani [rosyjskiej łaźni parowej – przyp. aut.], brygada stanęła kołem w lesie. Na środku stały trzylitrowy słoik samogonu, niezła zakąska – sało, ogórki, cebula, smażone ziemniaki. Starszy mężczyzna głośno opowiadał o wypadku Kostii. „Dawaj, chłopaku, wypijemy za ciebie. Teraz naprawdę rozumiesz, że życie jest jak szklanka wódki. Pac – i rozbita” – powiedział z uśmiechem, przyciągając do siebie kubek pełen bimbru.
Zapijanej alkoholem pracy ponad siły towarzyszyła żelazna ręka kopalnianych zarządców.
– Żeby kontrolować ludzi, stworzono całą kulturę poniżania. Dyrektorowi kopalni podlega główny inżynier, głównemu inżynierowi jego zastępcy, potem idą kierownicy oddziałów, brygadziści, ich zastępcy i zwykli górnicy. Dzień zaczynał się od tego, że dyrektor wołał do siebie kierowników oddziałów i ich wyzywał. W życiu nie słyszeliście, żeby ktoś tak klął i poniżał drugiego człowieka. Zdarza się, że dyrektorzy ich biją. Kierownik idzie do siebie na oddział i poniża brygadzistę. Brygadzista poniża zastępców, ci z kolei górników. A górnik wraca do domu i to samo robi z rodziną – mówił Maksym Butczenko.
Mykoła Azarow, premier Ukrainy w czasach prezydentury Wiktora Janukowycza, zaczynał karierę w latach siedemdziesiątych jako inżynier w przedsiębiorstwie górniczym Tułaugol w centralnej Rosji. W książce Ukraina na pierieputje [Ukraina na rozdrożu] wspomina swojego pierwszego przełożonego:
Duży, długi pokój zarządcy. Przy stole narad rozsiadają się odpowiedzialni kierownicy. Wśród nich jedna kobieta, kierowniczka któregoś z wydziałów. Zarządca siedzi za swoim stołem, czyta jakieś dokumenty. Kiedy odniósł wrażenie, że wszyscy już się zebrali, groźnie pyta: „Co, znów się ta k… spóźnia?”. Kobieta wstaje cała czerwona z oburzenia i odpowiada: „Tu jestem”. Jak to się mówi, śmiech na sali. A w zasadzie – łzy.
W sprawozdaniu inspektora guberni jekaterynosławskiej (Jekaterynosław to przedrewolucyjna nazwa miasta Dniepr) z 1900 roku, cytowanym w Ukraińskim Donbasie przez Martę Studenną-Skrukwę, czytamy, że „najgorsi, niekulturalni, chamscy majstrowie są całkowicie bezceremonialni w stosunku do robotników, razem z dyrektorami pomiatają nimi, wyzywają i często biją, a jeśli ktoś z postronnych zareaguje – majstrowie nie maskują nawet swojej samowoli w doborze sposobu ukarania takiej osoby”.
Maksym podał przykład:
– Na studiach napisałem artykuł o pracy górnika. Zwykły tekst bez nazwisk i nazwy kopalni. Codzienny byt, ciężka praca i rodzina jako jedyna radość życia. Ten artykuł dotarł do dyrektora. Najpierw zostałem zdegradowany do poziomu zwykłego robotnika. Dyrektor powiedział mi, że jak już mnie wyrzucą, zadzwoni do wszystkich dyrektorów z okolicy i nigdzie nie znajdę pracy. „Zostaniesz bez roboty i będziesz tak umierać”. Zwołano zebranie kolektywu. Na nim, jak w latach trzydziestych, występowali po kolei ludzie i krzyczeli: „Jak on mógł?!”.
Konflikt Maksyma z szefami udało się rozwiązać, gdy jego wykładowczyni zwróciła się do rzecznika praw obywatelskich i ten zainterweniował.
– Dyrektor machnął ręką i powiedział: „No dobra” – opisywał nasz rozmówca.
O zagrożeniach wspominał mimochodem, ale śmierć wisiała nad nim każdego dnia. On sam zastanawiał się często, jadąc co rano siedemnaście kilometrów do roboty kopalnianym autobusem, czy będzie miał „śmiertelny dzień”. Tak nazywało się dni, w których na zakładzie dochodziło do tragicznego wypadku. Na butyloku częsty jest toast „za tych, co nie wrócili z boju”. W kopalni jak na wojnie – mówiło się – jak nie zabije, to pokaleczy. „Nie boimy się czasami, tylko ciągle” – mówi jeden z bohaterów filmu Śmierć człowieka pracy, opowiadającego między innymi o pracownikach nielegalnych kopalń z Zagłębia Donieckiego.
Barbara Włodarczyk z TVP, autorka znakomitego cyklu reportaży Szerokie tory, przyznawała, jadąc na dół, że się boi – w latach dziewięćdziesiątych na Donbasie wydarzał się średnio jeden śmiertelny wypadek dziennie. Tamtejsze kopalnie do dziś należą do najniebezpieczniejszych na świecie. W Dobropolu w obwodzie donieckim, które odwiedziła Włodarczyk, zbudowano nawet cerkiew na cześć górników, którzy zginęli pod ziemią. Jest w niej lista nazwisk osób, które poniosły śmierć na szychcie.
– W ukraińskich kopalniach ginęło w gorszych latach po dwieście pięćdziesiąt–trzysta osób. Mniejszych wypadków i kontuzji w ogóle nie zgłaszano, by nie psuć statystyk – opowiadał Butczenko.
A nadzór górniczy?
– Sam przez chwilę byłem kontrolerem. Nieprawidłowości w kopalni było tak wiele, że nie dało się wszystkich zliczyć. Dlatego tak naprawdę kontrole sprowadzały się do polowania na pijaków i palaczy – tłumaczył Maksym.
Mówił też o innych zaniedbaniach. Podczas robót strzałowych zdarzało się, że strzałowy, czyli górnik rozdrabniający skałę za pomocą materiałów wybuchowych, spadał plecami na trakcję kolejki, która nie była odłączona. Prąd zabijał go na miejscu. Zdarzały się mniej groźne, choć irytujące, wypadki. W kopalni wysiadał prąd i górnicy musieli wychodzić na powierzchnię bez windy, o własnych siłach, a pracowali niekiedy nawet kilometr pod ziemią. Wyjście pionowym szybem po zamontowanej tam na wypadek awarii drabinie jest karkołomne. Dość powiedzieć, że wprawni wspinacze na wspięcie się na pochyłą stuosiemdziesięciometrową chłodnię kominową nowej elektrowni w Jaworznie potrzebują nawet dwóch i pół godziny.
Kopalnie antracytu i tak były relatywnie bezpieczne, bo najczęściej nie było w nich wybuchowego metanu. W innych zakładach normą było zakrywanie czapkami czujników metanowych, by nie wstrzymywać wydobycia. A gdy stężenie bezwonnego metanu przekracza 2 procent, praca powinna być zatrzymana, bo rośnie zagrożenie eksplozją. Atmosfera wybuchowa zaczyna się od 5 procent, ale żeby zdążyć zareagować na wzrost zagrożenia, prace wstrzymuje się przy niższych stężeniach. Powyżej 15 procent metan nie wybucha, lecz się zapala. Od 5 do 15 procent to tak zwany trójkąt wybuchowości. Zurab z Doniecka wspominał:
– Kiedy byłem młodym inżynierem, sztygar dał mi zadanie: „Pojedziesz na konkretną ścianę, tam się zatrzymało wydobycie, ludzie boją się pracować, bo jest bardzo wysoki gaz. Uspokoisz ich”. Bałem się odmówić. Zjechałem na ten poziom, tam stała brygada pięciu–sześciu osób. Zatrzymały się i czekają. Zmierzyłem poziom gazu. Na metanomierzu jest skala: zielony, żółty, czerwony, biały. Biały oznacza przekroczenie wszelkich norm. Aparat świecił na biało. Jako inżynier górniczy byłem zobowiązany wstrzymać wszystkie prace. Ale miałem inne zadanie, bo potrzebne było wydobycie. Mówię: „Chłopaki, wszystko w porządku, zaraz się przewietrzy”. Któryś zapytał, czy jeśli coś się stanie, będę karmił ich rodziny. Te słowa do dziś, po tylu latach, brzmią mi w uszach. Kazałem im jechać, czyli odpalać kombajn, i wracać do wydobycia. Ja miałem czekać na ślusarza, żeby podłubał przy czujnikach, które automatycznie odcinają prąd przy wysokim stężeniu metanu. Rzuca się mokre szmaty na czujniki, żeby nie łapały gazu. Chwała Bogu, że nic się wtedy nie wydarzyło. Bo dowolna iskra, nawet uderzenie metalu o metal, mogła wywołać wybuch. A iskry przy pracy kombajnu lecą przecież cały czas – tłumaczył.
Takie zaniedbania to gotowy scenariusz tragedii. 25