W okolicy Jenakijewego, Gorłówki i Torećka poza kopalniami są też liczne zakłady przemysłowe, a w każdym z nich – składowiska niebezpiecznych, trujących odpadów, które woda wypływająca z kopalń również może wypłukać. Takie jak zakłady produkcji silnie toksycznego fenolu w Nowohrodiwce, których składowisko odpadów niejednokrotnie trafiało pod ostrzał i nie wiadomo, w jakim jest stanie. Według naszego rozmówcy, specjalisty z okupowanej Makiejewki, to zagrożenie znacznie poważniejsze niż promieniotwórcza kapsuła z Junkomu.
– W kapsule jest raptem pięćdziesiąt kiurów. To okazja do informacyjnego szumu, nic więcej. Wybuch został zaplanowany bardzo profesjonalnie. Zawartość kapsuły może podwyższyć radiację tylko nieznacznie, a i to lokalnie. Są poważniejsze zagrożenia. W latach dziewięćdziesiątych mój nieżyjący już ojciec pracował jako dyżurny na kopalnianej stacji. Osobiście odprawiał skład z niebieskimi beczkami bez znaków rozpoznawczych. Wyładunek nocą, beczki do windy i w dół do kopalni. Nikt nie wie, co tam było. Plus hałdy kopalniane i hutnicze, których nigdy nie utylizowano, pełne arsenu, bizmutu i kadmu. Zakłady chemiczne Styroł w Gorłówce, które zakopywały odpady w ziemi – opowiadał Iwan.
Ze Styrołem wiąże się anegdota, którą opowiedział nam jeden z dziennikarzy. Żeby zademonstrować, że wcale nie jest to jeden z większych trucicieli w kraju, pośrodku zakładu stworzono mały skwer, a w nim oczko wodne. Pływał tam sobie łabędź.
– Gdyby było tak brudno, jak mówią ekolodzy, łabędzie by tu nie przetrwały, prawda? – pytał retorycznie dziennikarzy zaproszonych na wizytę studyjną menedżer zakładu.
A wieczorem był bankiet, na którym menedżer się upił, co doprowadziło go do pewnej zmiany narracji.
– Tak naprawdę to my ciągle kupujemy nowe łabędzie, bo każdy po tygodniu zdycha.
Ukraińska telewizja Hromadśke nakręciła film dotyczący wodnego zagrożenia kopalń na Donbasie. Z relacji dziennikarzy, którzy zamówili badania laboratoryjne, wynika, że już dziś jakość wody pitnej w tym regionie pozostawia wiele do życzenia. Brudna woda przenika z kopalń do przepływającej przez Donbas rzeki Doniec, która wpada do Donu, a z nim do Morza Azowskiego.
Z Jurijem Kłymenką, wiceszefem wojskowo-cywilnej administracji obwodu ługańskiego, weteranem ukraińskiej bezpieki, spotkaliśmy się w jego biurze w Siewierodoniecku.
– Zagrożenia na dziś nie ma, budujemy stacje uzdatniania – uspokajał.
Innego zdania był Mychajło Wołyneć.
– Ta woda jest wysokozmineralizowana. Po wypłynięciu na powierzchnię zasoli pola i skazi studnie. W latach dziewięćdziesiątych w Stachanowie po zatopieniu kilku kopalń wypchnięty metan gromadził się w piwnicach i na parterach bloków. Gdy ludzie włączali światło, dochodziło do wybuchów. Było kilkadziesiąt poparzeń. Podtopione ulice, pola. Geolodzy sądzili, że woda wypłynie po dwóch latach. Zajęło jej to sześć miesięcy – wspominał.
– W latach osiemdziesiątych na brzegu jednej z donieckich rzeczek zaczął osiadać czteropiętrowy dom. Chwała Bogu, że zauważyli to studenci z afrykańskich krajów, którzy mieszkali obok w akademiku. To było nad ranem. Pobiegli budzić mieszkańców i zdążyli wszystkich wyprowadzić, zanim budynek się zupełnie zawalił. Gdyby nie oni, wszyscy by zginęli – mówił nam doniecczanin Zurab.
– A słyszeliście o mieście Bieriezniki w rosyjskim Kraju Permskim? Tam woda rozmywa kopalnie soli. Całe domy po prostu nurkują w ziemi! – dodawał ekspert od hydrogeologii mieszkający pod okupacją, a przez to proszący o anonimowość.
W efekcie tego powszechnego – mówiąc językiem Wiktora Jerofiejewa – nachuizmu i braku środków na inwestycje wydobycie w ORDŁO spadło z 43 milionów ton w 2014 roku do 15 milionów w 2017 roku. Spośród działających zakładów straty przynoszą trzydzieści trzy, więc też nic dobrego im to nie wróży. Trzydzieści siedem wciąż jest oficjalnie rentownych. Iwan z Makiejewki był innego zdania.
– Tutaj ani kopiejki nie wkłada się w utrzymanie infrastruktury, nie ma i nie będzie żadnych inwestycji. Moja prognoza jest taka: wszystkie kopalnie dobiją i zatopią. Prawie nie ma już u nas takich z wydobyciem na głębokości powyżej ośmiuset metrów. Najważniejsze pokłady to dziewięćset–tysiąc dwieście metrów, w dodatku o dużym zagrożeniu gazowym i pyłowym – mówił.
Według niego o rentowności można mówić w przypadku jednej czy dwóch największych kopalń – tych, które wydobywają ponad milion ton rocznie. Reszta przynosi straty, choć na sprzedaży antracytu do Polski i innych państw ich kuratorzy zarabiają miliony (ten paradoks jeszcze wyjaśnimy).
Większą wyrozumiałość wykazywał Zurab z Doniecka. Może dlatego, że on popiera DRL, a Iwan to zwolennik zjednoczonej Ukrainy.
– W DRL kopalnie są zamykane, ale to kontynuacja procesu, który się zaczął jeszcze za Ukrainy. Przy restrukturyzacji żadnych zysków nie ma, same wydatki. Tych kopalń jest za dużo i republice nie na wszystkie starcza pieniędzy. Dlatego są cięcia w zatrudnieniu, długo nie płaci się pensji. Mnie też nie płacili. Nie chodzi o czyjąś złą wolę. Życie ich do tego zmusza. Dużo jest wkoło propagandy, ale nie mogę z ręką na sercu powiedzieć, że całą winę ponoszą liderzy DRL, Putin, Poroszenko czy ukraińscy oligarchowie – mówił mężczyzna, który sam pracował przy likwidacji jednej z kopalń.
Gdy w kopalni pojawiają się problemy z terminowością wypłat, zaczyna wrzeć na forach internetowych. Od czasu do czasu i na terenach okupowanych zdarzają się protesty. Najczęściej na ulice wychodzą żony górników. To już prawdziwa instytucja. Kobiety korzystają z patriarchalnego modelu życia na Donbasie. Bezpieka ich raczej nie pobije, tak jak by to uczyniono z mężczyznami. I nie jest to tylko teoria. W listopadzie 2018 roku w mieście Antracyt strajk górników, którym od kwartału nie wypłacono pensji, skończył się tym, że kilku z nich zamaskowani ludzie wywieźli za miasto, pobili i kazali im kopać groby, po czym ich porzucili.
Minister do spraw terytoriów okupowanych Wadym Czernysz mówił „Apostrofowi”, że w przypadku strajków w ORDŁO organizuje się mobilne trójki składające się z przedstawicieli administracji, kontrolowanych przez nią związków zawodowych i bezpieki, które jeżdżą po kopalniach. Według Czernysza „trójka przyjeżdża do przedsiębiorstwa, żeby hamować ludzi albo kupić milczenie tych najaktywniejszych”. Po odgórnych interwencjach pieniądze na wynagrodzenia czasem się znajdują.
– Generalnie muszą jednak coś płacić, bo w przeciwnym razie ludzie by stamtąd uciekli. Ale niektóre kopalnie rozliczają się w ratach, na przykład trzy razy w miesiącu. Wynagrodzenia pozostają bardzo niskie. Przed wojną górnicy zarabiali tam jakieś 12 do 15 tysięcy hrywien [w marcu 2014 roku była to równowartość 3500–4300 złotych – przyp. aut.]. Dziś nominalnie też dostają 12–15 tysięcy, ale rubli [650–800 złotych – przyp. aut.] – mówił Maksym Butczenko.
Przez trudności ze zbytem normą są przestoje i ciągnące się tygodniami bezpłatne urlopy przymusowe. Nowi właściciele prowadzą gospodarkę rabunkową, pogłębiając społeczną katastrofę w regionie, z którego po wybuchu wojny uciekł co trzeci mieszkaniec.
– Górnicy po tamtej stronie frontu spędzają pod ziemią już nie sześć, ale osiem godzin na dobę. Eksploatują ściany, w które zainwestowano jeszcze przed wojną. Kiedy ich zasoby się skończą, również tamte kopalnie zostaną zamknięte, zalane i porzucone. A i tak pracują one na 30–40 procent. Kopalniom brakuje rynków zbytu i personelu – dowodził Mychajło Wołyneć.
„Do 2014 roku takie przedsiębiorstwa były dotowane z budżetu, a poza tym na Ukrainie obowiązywało moratorium na uznawanie upadłości zakładów wydobywczych. Przy rozwiązywaniu tej kwestii brano pod uwagę nie tylko czynnik ekonomiczny, ale i polityczny oraz społeczny, ponieważ w wielu miastach przemysł