Ciężar nieważkości.. Mirosław Hermaszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Mirosław Hermaszewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788324232482
Скачать книгу
i pilotem. Po pewnym czasie zaufał mi całkowicie. Kiedy już w miarę „opierzyłem się”, dobrze „kręciłem pilotaż”, szczególnie parą, tzn. razem na dwóch samolotach z moim instruktorem w odległości zaledwie paru metrów od końcówki jego skrzydła. Pewnego razu strzelaliśmy na poligonie z broni pokładowej. Dość ostro zwrócił mi uwagę, że „odstałem” od jego samolotu. „Nie dalej jak 15 metrów” – podsumował. Lądowaliśmy parą, trzymałem się blisko dowódcy. Po przyziemieniu hamował niezbyt intensywnie. W połowie pasa usłyszałem: „Wysiadły hamulce”. Rozluźniłem nieco szyk, bo koniec pasa był tuż-tuż. Mój szef wytoczył się na trawiastą część lotniska i wpadł w zaorany poprzecznie pas gruntu, tzw. migołapacz, i tam ugrzązł. Cichcem podkołowałem i zatrzymałem maszynę nieco z tyłu. „Wpadłem w migołapacz – zameldował – a ty gdzie jesteś?” „Na miejscu” – odpowiedziałem. Obejrzał się i mruknął coś niecenzuralnego. Śmialiśmy się później z mojego żartu.

      W 1963 roku lato nazywano latem stulecia. Upały były nie do wytrzymania. Aluminiowe pokrycie samolotu parzyło przy dotknięciu. Próbowano nieco złagodzić temperaturę i polewano stoiska samolotów wodą. Pomagało tylko na chwilę. Na ziemi w zamkniętej kabinie przeżywaliśmy męki jak w saunie. W upalne dni czasami wbrew instrukcji nie hermetyzowałem kabiny do startu i nie zakładałem maski tlenowej. Wtedy też wprowadzono nakaz latania w kasku. Był to jakiś eksperymentalny wyrób z trudem mieszczący się w małej kapsule kabiny i bardzo skutecznie utrudniający obserwację przestrzeni. Często i ten nakaz ignorowałem – rezultat: „Na jutro napiszesz 150 razy – będę latał w kasku i w masce”. Tak nakazał szef strzelania powietrznego Szkoły ppłk pil. Zawitkowski. Napisałem i latałem po swojemu z zawczasu przygotowanym tekstem, ale nie przydał się więcej.

      Tuż przed promocją oficerską w 1964 roku lataliśmy podczas mroźnych dni. Pewien kolega, chcąc zagrzać nogi, usadowił się za samolotem, który uruchamiał silnik. Zdjął but, a nogę wstawił w światło dyszy. Rozkoszował się ciepłem płynącym z silnika. Kiedy zapiekło, cofnął nogę i stwierdził z przerażeniem, że ma skarpetkę tylko powyżej kostki. Część, która była na stopie, stopiła się, a kolega został ochrzczony „skarpetą”.

      Im bliżej promocji, tym częściej byliśmy otaczani „opieką” przez specjalne służby. Starano się przeniknąć do wnętrza grupy, by poznać prawdziwe nastroje, poglądy. Dyskretnie kontrolowano korespondencję, słuchano prywatnych rozmów. Mieliśmy tego dość. W domku pilota (miejsce, gdzie piloci odpoczywają po locie i przygotowują się do następnych zadań) pojawił się pewien nowo przybyły z pułku piechoty oficer, który – jak twierdził – chce pomóc pilotom. Próbował wciągać podchorążych w dyskusje. W sali wypoczynkowej wypijał nieprawdopodobne ilości kawy i czytał gazety. Dwaj piloci-kawalarze przy herbacie zaczęli rozmawiać szeptem. Zauważyli, że ów oficer wyciąga ucho w ich kierunku. To była okazja. „Popatrz, Lechu, ci z żywnościówki to prawdziwe sknery. Na dworze mróz jak cholera, a oni odmówili płynu »I« do herbaty, a widziałem, że mają cały gąsior” – powiedział jeden do drugiego. Płyn „I” to był specyfik dodawany przez techników do paliwa lotniczego podczas mrozów, by nie dopuścić do osiadania kryształków lodu na filtrach instalacji paliwowej i tym samym zapobiec nieszczęściu. Podczas omówienia lotów tenże oficer zabrał głos, zganił oficera żywnościowego i zagroził, że zamelduje dowódcy pułku o tym poważnym uchybieniu. Sala wybuchnęła śmiechem. Chyba zorientował się, że palnął gafę. Opuścił salę jak niepyszny. Wkrótce na własną prośbę powrócił do swojej jednostki, w której nieznany był problem płynu „I”.

      Do marca 1964 roku nie tylko opanowałem pilotaż Miga, ale potrafiłem walczyć w powietrzu, skutecznie atakować cele naziemne bronią pokładową i bombami. Słowem, uzyskałem kwalifikacje pilota myśliwskiego trzeciej klasy. Do promocji oficerskiej stanąłem jako prymus. Otrzymałem dwie gwiazdki podporucznika, lotniczy kordzik z dedykacją od ministra MON, książeczkę oszczędnościową z wkładem 2000 zł nagrody, walizkę z dwoma kocami, zapasowym mundurem i bielizną oraz upragnioną odznakę pilota wojskowego – szybującego orła, tzw. „gapę”. Tak ziściło się moje młodzieńcze marzenie.

      Na uroczystą promocję oficerską przyjechała mama z siostrą Teresą. Zgodnie z rodzinną tradycją z radością przekazałem mamie pierwsze zarobione w życiu pieniądze – oficerską pensję. Ruszyłem w dorosłe, samodzielne życie. Szedłem śladami starszego brata Władysława, który w tym czasie był wytrawnym pilotem z dużym dorobkiem. Jako pierwszy w Polsce stworzył i dowodził zespołem akrobacyjnym czterech, a później siedmiu samolotów bojowych Mig-17 – nazwanym latającym dywanem.

      Służbę pilota kontynuowałem w Poznaniu w 62. pułku lotnictwa myśliwskiego Obrony Powietrznej Kraju na lotnisku Krzesiny. Dwa lata doskonaliłem swoje umiejętności na samolocie Mig-17, rasowym myśliwcu, w eskadrze majora Stanisława Maika. Dzięki niemu po dwóch latach opanowałem pilotaż do perfekcji i zdobyłem uprawnienia pilota myśliwskiego pierwszej klasy. Dumę i radość tłumiły permanentne dyżury bojowe na lotnisku w dzień i w nocy.

      Przede mną były kolejne wyzwania. Pierwszym było małżeństwo, zawarte z Emilią jesienią 1965 roku. Dowództwo i koledzy zorganizowali lotniczy ślub według preferowanego wówczas ceremoniału. Tylko nieliczni wiedzieli, że tydzień wcześniej wzięliśmy ślub kościelny w Katowicach w zaprzyjaźnionej parafii. Nasz ślub zorganizowano z iście lotniczym fasonem w poznańskim ratuszu i w klubie oficerskim w Krzesinach. Emilię zauważyłem, gdy miała 14 lat; często występowała w asyście sztandaru swojej szkoły w Wołowie. Miała grube, długie, piękne, ciemne warkocze; gdy dorastała, ujawniły się inne dziewczęce walory. Los sprawił, że po odbudowaniu z wojennych zniszczeń zachodniej strony rynku moja mama i rodzice Emilii otrzymali mieszkania obok siebie w tym samym szeregu budynków. Nasze mieszkania dzieliła tylko ściana. Dla mnie istniała jeszcze ściana nieśmiałości. Potrzebowałem ponad roku, by ją pokonać. Pewnego majowego dnia wracaliśmy kluczem z lotniska Kamień Śląski do Krzesin. Trasa wiodła w pobliżu Wołowa. W tym dniu Emilia zdawała maturalny egzamin pisemny. By podtrzymać ją na duchu, dałem nura ze stratosfery i zameldowałem się nad dachem liceum. Nie wiem, czy pomogłem, ale efekt był wyraźny. Z odnalezieniem swojej grupy nie miałem problemu. Wysoko na niebie koledzy kreślili trzy smugi kondensacyjne. Dowódca klucza nie zauważył mojej chwilowej nieobecności. Emilia od razu domyśliła się, kto mógł być autorem „efektu”. Jej krytyka mojego „wyczynu” była stokroć bardziej bolesna niż ewentualne konsekwencje służbowe. Obiecałem, że już nigdy więcej…

      Kolejnym wyzwaniem było opanowanie pilotażu naddźwiękowego myśliwca Mig-21 i przekroczenie na tym samolocie bariery dźwięku – i to aż dwukrotnej. Przeniosłem się na wyższy pułap, mogłem podziwiać świat znad chmur i ze stratosfery, gdzie niebo jest czarne, a człowiek samotny.

      Żona na tysiąclecie Państwa Polskiego wzbogaciła naszą rodzinę o synka – Mirosława. Na drugi dzień po narodzinach pierworodnego przebazowywałem samolot bojowy z Babimostu, gdzie chwilowo stacjonowaliśmy z powodu remontu lotniska w Krzesinach, do Wrocławia. Trasa wiodła prosto przez Wołów, więc najpierw tam, a za chwilę nad szpitalem na Gaju z lotniczym fasonem zademonstrowałem moją szczególną radość. Tym razem do rozumu przemówiła mi mama. Odtąd Wołów omijałem szerokim łukiem.

      Byłem szczęśliwym człowiekiem, miałem wspaniałą rodzinę, spełniałem się jako pilot, latałem bardzo dużo, otaczali mnie życzliwi koledzy piloci i wymagający przełożeni o bogatym doświadczeniu lotniczym. Uczyłem się od nich, jak być lepszym. Dość szybko opanowałem nowe dla mnie tajniki lotów z dużymi prędkościami naddźwiękowymi i na wysokościach ponad 20 tysięcy metrów. Jakaś wewnętrzna siła mobilizowała mnie do czegoś więcej. Z czasem zauważyłem, że mojego optymizmu nie podzielała moja małżonka. Każde moje wyjście na lotnisko było dla niej – niezależnie od tego, czy była w pracy, czy w domu – dłużącym się czasem oczekiwania na mój powrót. Kryła się z tym, ale zauważałem, że w nocy do czasu mojego powrotu z lotów