To tu, w tym pięknym mieście, rozpocząłem moją lotniczą przygodę, tu urodziły się moje dzieci, a pasja latania przeobraziła się w obowiązek obrony z powietrza całej przepięknej ziemi dolnośląskiej. Wołów to kolebka mojego dzieciństwa i młodości. W tym sympatycznym mieście mam wielu przyjaciół, kolegów, moich byłych nauczycieli i znajomych z umęczonego Wołynia; mieszka tu moja mama, siostry i rodzice mojej małżonki. Przemiła czarnowłosa sąsiadka Emilia wybrała mnie, blondyna pilota, na męża. Wtedy ani ja, ani ona nie wiedzieliśmy, czym wypełnione będzie nasze życie. Za moją pasję latania zawsze płaciła zmartwieniem i czekaniem na mój powrót. Wiem, że teraz także czeka.
Ziemia upomina się o mnie, wyrywając z zadumy: „Do punktu 70 (kilometrów), kurs 215 stopni”. Potwierdziłem, choć dokładnie wiedziałem, gdzie jestem. Ziemia troszczy się o mnie. Wielu w skupieniu czeka na mój powrót, choć jestem dla jednych seledynową plamką na ekranie, dla innych numerem na planszecie albo światełkami na niebie, których wypatrują najwierniejsi z wiernych inżynierowie i mechanicy, pracowici i dumni ze swojego stalowego ptaka. Zataczam szeroki krąg wokół Wrocławia. Góra Słowian Ślęża otulona jest mgiełką, a na jej szczycie widać jakieś światełko. Czyje? Nasze? A może to jasność Światowida? Z wysokości tysiąca metrów sposobię się do lądowania. Paliwa pozostało jedynie 650 litrów. Wystarczy. Lecę wolno, majestatycznie, rozkoszuję się swobodą i przestrzenią. Ziemia gubi czerń, nasyca się bladą szarością. Światła osiedli i samochodów bledną. Z lewej strony widzę charakterystyczne światła lotniska. Wypuszczam podwozie, klapy. Samolot zakołysał się, bo stracił przez to sporo stateczności. Dźwięk opływającego kadłub powietrza zmienia się, silnik pracuje miarowo, bez wysiłku. Światła pasa zbliżają się błyskawicznie. Nitka świateł zmienia się w dwa rzędy, celuję pomiędzy nie. Sterami koryguję znoszenie maszyny przez wiatr. Reflektory omiatają beton przede mną. Wpadam w tę jasną plamę, błysk światła na osłonie kabiny i na szybie kasku oślepia mnie. Poprawiam i w tym samym momencie koła podwozia walą w beton z prędkością 300 kilometrów. Dobrze obliczyłem. Opony jęknęły, na betonie pozostały dwie smugi spalonej gumy. Podświadomie, automatycznie cofam dźwignię mocy. Świst silnika milknie, światła pasa wściekle szybko umykają do tyłu i na boki. Wyrzucam spadochron hamujący. Następuje wstrząs i energicznie hamuję. Gasną światła reflektorów. Pneumatyki piszczą i zgrzytają od obciążenia. Osiem ton rozpędzonego żelastwa zatrzymuje się w połowie długości pasa. Zwalniam pas i znów robi się ciemno. Większość wskaźników wskazuje zero. Jedynie busola i wskaźnik obrotów oraz temperatury silnika żyją, reszta już odpoczywa. Pozostaję sam na sam z moim samolotem. Jestem zadowolony i szczęśliwy. Z radością spełniłem, i to chyba bezbłędnie, mój żołnierski obowiązek. Na płaszczyźnie postoju wyłączam silnik. Wszystko cichnie, silnik, radio, przetwornice, gaśnie czerwone oświetlenie kabiny i światła pozycyjne. Słychać jedynie zamierający szum rozpędzonych żyroskopów.
Witam się i jednocześnie żegnam z technikami. Oni nie domyślają się, dlaczego. Ja wiem. Jutro muszę zameldować się w Warszawie w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej (WIML).
CZĘŚĆ TRZECIA
musimy spośród Was wybrać najlepszych…
NA WŁASNE ŻYCZENIE
W Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej spotkałem kilkudziesięciu (72) pilotów samolotów naddźwiękowych, tak samo zdziwionych jak ja. Gdzie żeśmy trafili? Ilu nas potrzebują? Jaki sprzęt będziemy poznawać? Odpowiedzi nie było. Już pierwszego dnia zorientowałem się, że jesteśmy tylko „materiałem do badań”. Szef Instytutu płk prof. Stanisław Barański przedstawił w zarysach program badań. Od dziś podlegamy specjalnym rygorom. Nie możemy się z nikim kontaktować. Mamy się przygotować na wielotygodniową nieobecność w domu. Na ten czas musimy zamienić mundury na strój szpitalny. Informacje wywarły na nas piorunujące wrażenie. Spojrzeliśmy po sobie, mieliśmy dziwny wyraz twarzy. Na twarzach kolegów zauważyłem napięcie, skupienie i niepewność. Sytuację oceniłem jednoznacznie – Miruś zwiewaj, bo coś znajdą i przestaniesz w ogóle latać. Odwrotu nie było. Wojskowa biurokracja usankcjonowała moją obecność stosownymi dokumentami. Droga odwrotu była zamknięta. Wpadłem w kierat, którego nie chciałem. Ratunkiem było podporządkowanie się procedurom. Zakwaterowano nas w miejscowym hoteliku. Do późnej nocy próbowaliśmy dociec przyczyny „spędu”. Wszyscy byliśmy pilotami „naddźwiękowymi”, mieliśmy duże doświadczenie lotnicze, każdy z nas był pilotem pierwszej klasy. Długo w nocy analizowaliśmy słowa płk. Barańskiego. „My, lekarze – mówił profesor – musimy spośród was wybrać najlepszych, mających szczególne predyspozycje psychofizyczne, wyjątkową odporność na stres, wysoką tolerancję na niedotlenienie i przyspieszenia”. Rozpoczął się trzytygodniowy kołowrót medyczny. Tak faktycznie, jak i w przenośni. Badania laboratoryjne, wirówki przeciążeniowe, komory niskich ciśnień, wirujące fotele, huśtawki, loopingi, koła reńskie i niekończące się testy i rozmowy z psychologami wypełniały całe dnie. Niektóre procedury