Ciężar nieważkości.. Mirosław Hermaszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Mirosław Hermaszewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788324232482
Скачать книгу
instruktorów, nieustraszonego pilota Zdzisława Majewskiego, który chcąc poznać moją wiedzę, po prostu znęcał się nade mną. Zadawał dziesiątki pytań. W końcu uznał, że po raz pierwszy widzi taką mizerotę, która tak dużo wie o lotnictwie i lataniu. Szybowcowy kurs teoretyczny zdałem bardzo dobrze. Ze stosownym skierowaniem wraz z dwoma kolegami z Wołowa przybyliśmy na lotnisko w Oleśnicy. Okazało się, że rozpoczęcie kursu opóźni się o tydzień. Koledzy wrócili do swoich domów, a ja zostałem. Pieniędzy na powrót nie miałem, więc wyprosiłem dla siebie funkcję nieetatowego pomocnika w kuchni żołnierskiej na terenie Technicznej Oficerskiej Szkoły Lotniczej. Obierałem ziemniaki, jarzyny, nosiłem jakieś skrzynki. Za to miałem utrzymanie, spanie w jakimś magazynku, a przede wszystkim miałem kontakt z samolotami, bo w TOSL kształcili się przyszli mechanicy i technicy obsługi samolotów wojskowych. Powietrznych statków różnych typów było tu w bród.

      Po tygodniu zostałem uczestnikiem kursu szybowcowego LPW-1 (Lotnicze Przysposobienie Wojskowe). Dostałem się pod opiekuńcze skrzydła instruktora Eugeniusza Młynarskiego, szczupłego faceta, bardzo skrupulatnego podczas treningów na ziemi i rozluźnionego i spokojnego w powietrzu.

      11 lipca 1960 roku wsiadłem do kabiny szybowca Czapla o znakach rejestracyjnych SP-2200, którym miałem odbyć pierwszy lot w roli kandydata na pilota. Koledzy pomogli mi założyć spadochron i zapiąć pasy. W pierwszej kabinie, z tyłu usadowił się instruktor. „Gotowy jesteś?” – spytał. Byłem pełen emocji, tylko skinąłem głową. Startowaliśmy z pomocą wyciągarki. Stalowa lina naprężała się, wypełniając kadłub szybowca dziwnym chrobotem. Ruszyliśmy. Prawie natychmiast szybowiec oderwał się od murawy i zadarł nos w błękit nieba. Usłyszałem głos instruktura: „Ciągnij mocniej”. Jednocześnie ściągnął drążek do siebie. Szybowiec stanął dęba. Nie widziałem ani Ziemi, ani horyzontu, tylko moje nogi, którymi celowałem w błękit nieba. To była pozycja podobna do zabawy w lotnika na krzesłach ustawionych na kanapie. Z wrażenia wstrzymałem oddech. Po chwili byliśmy na wysokości 250 metrów. Szybowiec jakby zawisł bez ruchu, choć przyrządy wskazywały zawrotną prędkość 70 kilometrów na godzinę. Słychać było delikatny szum opływającego powietrza. To był zapoznawczy lot. Ledwie dotykałem sterów. Wzrokiem chłonąłem wszystko dookoła. Po wykonaniu przepisowej rundy nad lotniskiem znalazłem się na prostej do lądowania. Wtedy usłyszałem: „Planuj przed znaki”. Uznałem, że na lotnisku nie zdołamy wylądować, bo jest małe (a w rzeczywistości ma ponad 3000 metrów!). Sytuacja zmieniała się z każdą sekundą. Celowaliśmy w ziemię. W momencie, po którym – jak wydawało mi się – nastąpi nieuchronne zderzenie, poczułem na sterach zdecydowaną reakcję instruktora. Byłem uratowany. Usłyszałem szorowanie trawy o kadłub i po chwili Czapla przyziemiła się. W wielkim podnieceniu krzyknąłem: „Wspaniale” – miałem na myśli cały lot, a nie ocenę lądowania instruktora. Z tyłu usłyszałem: „Ty chyba dobrze się zapowiadasz, gratuluję”. Lot trwał trzy minuty, od 6:26 do 6:29.

      Dzięki umiejętnościom instruktora Młynarskiego 29 lipca wystartowałem do pierwszego samodzielnego lotu. Kilkakrotnie oglądałem się za siebie, aby sprawdzić, czy rzeczywiście lecę sam. Upewniwszy się, krzyczałem z całej siły: „Patrzcie, lecę sam!” Po lądowaniu dostałem tradycyjnego klapsa i gratulacje od instruktora i kolegi Zygmunta, który wyleciał samodzielnie parę minut wcześniej. Od tej chwili i ja nabyłem to prawo. Jeszcze rozgrzany emocjami przysiągłem sobie, że te wakacje ofiaruję lotnictwu. Ofiarowałem więcej, bo całe życie. Z dwunastoosobowej grupy adeptów nie wszyscy zostali pilotami szybowcowymi. Jedni z braku motywacji, inni z braku postępów. Trzech kolegów wyjechało do domów, gdy pewnego dnia na naszych oczach rozbił się w korkociągu samolot Junak-2. Piloci trenowali zrzut woreczków z meldunkami do kręgu. Niestety trafili w cel całym samolotem, a jeden z pilotów zginął.

      Na turnusie panowała dość ostra dyscyplina. Dzień rozpoczynaliśmy skoro świt. Senni człapaliśmy po zroszonej trawie na drugą stronę lotniska do hangarów, tam po przeglądzie technicznym ponad kilometr ręcznie targaliśmy szybowce na start. Nagrodą były wspaniałe wschody słońca, każdego dnia inne.

      Dzień lotny to nie samo latanie. To permanentna nauka i wielki wysiłek fizyczny. Po lądowaniu ręcznie transportowaliśmy szybowiec do miejsca startu, a gdy zawiodła ściągarka, to stalową linę kilkusetmetrowej długości dociągaliśmy biegiem do wyciągarki. Czasami podczas oczekiwania na swoją kolej dobywałem z kieszeni sprasowaną kartkę z łacińskiej czytanki i w cieniu skrzydła szybowca uczyłem się na pamięć poezji Owidiusza. Czyniłem to nie z wewnętrznej potrzeby, a z obowiązku. Byłem dłużny znajomość tekstu profesorowi z łaciny.

      Do końca turnusu dotrwali Zygmunt Borysławski, Franek Pajnowski, Walenty Płonka, Wacek Szetelnicki, Janusz Rudy, Bogdan Liniewski i ja.

      Z kilkoma szczęśliwcami w sierpniu hasałem na szybowcach w Karkonoszach nad zboczami słynnego już przed wojną szybowiska Jeżów Sudecki. Tam trafiłem pod opiekę niezwykłego instruktora i pilota o wspaniałej urodzie, ogromnej lotniczej wiedzy i niezwykłej sprawności fizycznej – Pani Lidii Pazio. Pani Lidia wydobyła tkwiące we mnie cechy, o których nie miałem pojęcia: wytrwałość, chęć osiągnięcia więcej od innych, rozwagę i rozsądek w powietrzu. Tam poznałem pierwszą namiastkę przeciążenia podczas wyprowadzania szybowca z korkociągu i w figurach akrobacji, które wywarły na mnie silne wrażenie i zafascynowały mnie akrobacją i przestrzenią. W Jeżowie doznałem pierwszej lekcji pokory. Ponad godzinę „wisiałem na żaglu” na Musze-100. Wykorzystywałem prądy powietrza opływające długie na kilka kilometrów zbocze. Niebo pokryło się ciężkimi chmurami. Z lotniska wystrzeliły w niebo trzy czerwone rakiety – nakaz natychmiastowego lądowania. Zignorowałem ten sygnał, bo do pełnej godziny brakowało kilku minut. Postanowiłem zrobić jeszcze jeden przelot wzdłuż zbocza. Lot był wspaniały, jednak pojawiły się silne turbulencje, wiatr wzmagał się. Zawróciłem na lądowisko. Prędkościomierz wskazywał 90 km/h, a ja tylko nieznacznie posuwałem się do przodu. Czerwone rakiety z ziemi wzbijały się coraz częściej. Zacząłem się niepokoić, jak dotrzeć do lądowiska, byłem nisko. Na domiar złego zaczął padać deszcz. Postanowiłem nabrać nieco wysokości, zbliżyłem się do grzbietu wzgórza. Wypchnęło mnie gwałtownie do góry, a po chwili rzuciło w dół. Znalazłem się na śmiertelnej „zawietrznej”. Wierzchołki drzew zbliżały się gwałtownie. Powtórnie przeleciałem nad grzbietem na wysokości kilku metrów. Lądowisko było gdzieś przede mną, jego obraz był rozmazany przez krople deszczu, które pokryły osłonę kabiny nieprzezroczystą warstwą. Aby poprawić widoczność, instynktownie odsunąłem małe boczne okienko i znów zobaczyłem drzewa, były blisko. Do przodu nic nie widziałem. Energicznie wprowadziłem Muchę w lewy ślizg. Przez okienko ujrzałem, tuż-tuż, jakieś poletko poorane bruzdami. Wysunąłem hamulce, wyrównałem lot i w tym momencie twardo trzepnąłem w grząską, rozmokłą glebę. Szybowiec zatrzymał się po około pięciu metrach. Byłem cały. Deszcz zmienił się w ulewę. Pozostałem w kabinie, szum deszczu koił skołatane nerwy. Tak zakończył się mój najdłuższy, bo 53-minutowy lot.

      Po paru minutach dobiegli zdyszani koledzy, by, jak później mówili, „ostrożnie wydobyć mnie ze szczątków”. Zdenerwowany instruktor wymierzył mi solidnego kopniaka i dodał: „Pakuj manatki i sp…j do domu, a teraz do ogona”. Przez ponad 300 metrów dźwigałem pod górę mój lotniczy krzyż.

      Pani Lidia ostro i prawdziwie po męsku skarciła mnie za naruszenie przepisów i… pochwaliła za lądowanie. Słyszałem, jak powiedziała do tego pana od kopniaka: „Odpieprz się od Mirka, to mój uczeń, spróbuj wylądować na pięćdziesięciometrowym poletku jak on”. Czułem się głupio, bo nie planowałem tego lądowania. Przypadek lub mój anioł stróż (mama zawsze przekonywała, że każdy ma swojego) sprawił, że wylądowałem i nie rozbiłem szybowca. Zrozumiałem, że w lotnictwie sukces i nieszczęście są przerażająco blisko siebie.

      W Jeżowie zasmakowałem startu z lin gumowych i za samolotem. Uprawnienia te nadał mi człowiek-legenda w lotnictwie, instruktor pilot Tadeusz Popiel, jeden