Ciężar nieważkości.. Mirosław Hermaszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Mirosław Hermaszewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788324232482
Скачать книгу
w oknach, o betonowej posadzce, ale za to z troskliwie przykrytą, zdobytą przez mamę słomą. W tej beznadziejnej sytuacji zbawienną dłoń podał nam zawsze wobec wszystkich uczynny ksiądz proboszcz Rossowski. Przygarnął mamę z niemałym stadkiem dzieciaków na plebanię w Bereznem. Zamieszkaliśmy w pokoiku na piętrze, z widokiem na rozległy park. Tam na wysokich drzewach przez cały dzień przeraźliwie krakały wrony. Obok plebanii stał okazały kościół z dwiema wieżami, a przy murowanym ogrodzeniu dzwonnica. Brat proboszcza pan Jan upodobał sobie mnie szczególnie. Przesiadywałem na jego kolanach, czepiałem się jego spodni nawet wtedy, gdy dzwonił na mszę. Zabierał mnie na przechadzkę nad pobliską rzekę Słucz, a z jej wysokiego brzegu pokazywał mi ćwiczących strzelanie rosyjskich żołnierzy, śpiewał, podnosił wysoko, naśladował lot ptaków i mówił: „Jesteś orłem”. Będąc już oficerem, w latach 60., odwiedzałem konspiracyjnie księdza Rossowskiego i pana Jana w Jego parafii w Zgierzu; był dumny ze mnie – byłem ptakiem. Obydwaj spoczywają na cmentarzu w Modlnej. Po nominacji generalskiej odwiedziłem to miejsce. Mieszkańcy byli zdziwieni widokiem jakiegoś generała w stalowym mundurze, który składa kwiaty na grobie księdza i trwa w zadumie.

      Troska o dzieci wyzwalała w naszej mamie, drobnej kobiecie, niespożyte siły. Potrafiła przygotować swoją – jak mawiała – „dziatwę” do podróży w nieznane na Zachód. Jechaliśmy – to już pamiętam – wagonem towarowym wspólnie z jakąś rodziną. Podróż pociągiem była dla dzieci nie lada atrakcją. Było beztrosko. Tym bardziej nie rozumiałem, dlaczego dorośli tak bardzo szlochali. Przez szpary w deskach staraliśmy się oglądać nowy, inny, nieznany świat. Widziałem po raz pierwszy duże domy – „gmachy”, a pojawienie się samochodu wywoływało nieopisaną sensację. Podróży towarzyszył nieustanny łoskot, stukot kół, sapania, pogwizdywania parowozów, ciągłe kołysanie, szarpanie i przetaczanie wagonów. Na jednym z licznych postojów mama postanowiła zagotować ciepłą strawę, poszła zaczerpnąć wody, pochyliła się i wpadła do murowanej studni o pionowych ścianach. Pływać nie potrafiła, desperacko czepiała się trawy, która porastała brzegi zbiornika, ta urywała się i mama zachłysnęła się, tonęła, gotowa była poddać się losowi. By pozostawić po sobie ślad, wyrzuciła na brzeg trzymany dotąd kurczowo garnek, będący wówczas skarbem. W świadomości jej pojawiły się dzieci, to dodało jej sił. Kolejna próba wyjścia z pułapki powiodła się. Wyczerpana, mokra, zziębnięta wróciła do wagonu i jak gdyby nigdy nic ugotowała posiłek. Dopiero po latach powiedziała prawdę. Podróż przeciągała się, w końcu czerwca transport dotarł w pobliże Wrocławia. Byliśmy szczęśliwcami, bo nie podzieliliśmy tragicznego losu tysięcy Wołyniaków. Przeżyliśmy nasz polski Holocaust. Znaleźliśmy się na nieznanej, obcej ziemi. Osiedliliśmy się w Wołowie. Pierwsze dwa tygodnie wraz z wieloma rodzinami koczowaliśmy „na rampie”, czyli w hali parowozowni. Mama z utęsknieniem wypatrywała naszej krówki. Po tygodniu oczekiwania z setką innych pojawiła się nasza żywicielka, którą mama rozpoznała po tęsknym ryku w stadzie liczącym kilkadziesiąt sztuk. Rozpoznały się obydwie, bo krówka zmieniła smętne porykiwania na radosne i odwzajemniła radość mamy serdecznym lizaniem szorstkim językiem.

      Zamieszkaliśmy na parterze domu przy ulicy Kościuszki, na peryferiach miasta. Brakowało brata Władka, który w czasie transportu zachorował na tyfus. Nieprzytomnego zabrano do szpitala gdzieś w Katowicach. Po powrocie do zdrowia przez parę tygodni, poszukując swoich, błąkał się po Ziemiach Odzyskanych, szukał rodziny we Wrocławiu, Szczecinie, Kwidzynie. Wiedziony intuicją powrócił na Dolny Śląsk. Pewnego dnia, gdy z siostrą Sabiną wyglądałem przez okno na ulicę obsadzoną kasztanami, chodnikiem kroczył chłopak boso, w podartych przykrótkich spodniach, na głowie miał wypłowiałą czapkę. Władek! – krzyknęła siostra. On spojrzał w naszym kierunku i jednym susem był przy nas. Wtedy widziałem, jak mama płakała – to były łzy szczęścia.

      Wkrótce mama zajęła mieszkanie bliżej centrum w budynku przy ulicy Bieruta. Budynek był mniej niż skromny, wyglądem odbiegał od sąsiadujących willi. Chyba trafnie odzwierciedlał naszą sytuację materialną. Mieliśmy dwa łóżka, szafę, stolik i duży stół z kilkoma krzesłami. Dom nie był podpiwniczony, ale miał nieocenioną zaletę – obok w podwórku był chlewik i malutki ogródek, a na środku podwórka rosła dorodna czereśnia. Z bratem Bogdanem i kolegami z podwórka przesiadywaliśmy na niej od wczesnej wiosny do późnej jesieni. W chlewiku pochrząkiwała świnka i pobekiwał cielaczek, stadkiem kur opiekował się dorodny kogut, który ku utrapieniu mojej siostry Teresy odprowadzał ją do pobliskiej szkoły. W ogródku rosły warzywa i morele, za płotem był duży park, a obok ponury cmentarz – to był świat mojego dzieciństwa. Poznawałem okolicę i przyrodę. Bardzo skarżyłem się mamie na wróble z sąsiedniego dachu, bo, jak mówiłem, przezywały mnie, ćwierkając: „Mirek-ćwirek”. Gniewałem się na nie i za pomocą zrobionej przez siebie procy usiłowałem wymierzyć im sprawiedliwość.

      Mama całkowicie poświęcała się swym dzieciom. Uważaliśmy, że potrafi wszystko. Ze starego płaszcza szyła nam eleganckie i wygodne ubranka. Gdy okazało się, że wyhodowana świnka była chora i nie nadawała się do spożycia, Mama dostała gdzieś sodę kaustyczną i zrobiła mydło, którego wtedy bardzo brakowało. W każdą sobotę ja i Bogdan byliśmy dokładnie myci („szorowani”), a woda po myciu była brudna, „jak z psa”. Odzianych w długie koszule, po obowiązkowym pacierzu, mama układała nas do łóżek z mocno nakrochmaloną pościelą. Przed zaśnięciem opowiadała bajki albo śpiewała piosenki. A kiedy dopadł nas świerzb, z powodu którego bardzo cierpieliśmy, kierując się czyjąś sugestią nie zawahała się, rozbrajała pociski moździerzowe, dobywała z ich wnętrza żółty trotyl, który gotowała z dziegciem. Po gruntownej kąpieli smarowała nas tą przeraźliwie śmierdzącą, ale jedyną dostępną wówczas miksturą.

      By polepszyć byt rodziny, w sąsiednim budynku przy głównej ulicy mama otworzyła sklepik. Pomieszczenie było malutkie, a w nim same skarby: cukiereczki, ciasteczka, lizaki i oczywiście sól, mąka, kasza, oliwa itp. Lubiłem tam przebywać. Czasami dostawałem coś słodkiego, do dziś lubię ciasteczka przekładane białą aromatyczną masą. Pewnego razu mama pozostawiła mnie w sklepie na chwilę. Wtem pojawił się mały człowieczek. „Jesteś sam?” – zagadnął. „Tak” – odparłem. „Dam ci złotówkę na cukierka, ale powiedz, gdzie mama chowa papierosy” – zaproponował. Poczułem się gospodarzem i zdecydowanym ruchem ręki wskazałem: „O tu – pod piecem”. Przybysz uśmiechnął się, wyjął spod pieca drwa i wydobył z głębi dwa długie żółte pudełka z wizerunkiem dziwnego konia (to był wielbłąd – papierosy Camel). Położył je na ladzie. „No to poczekamy na mamę” – powiedział. Rozchylił poły marynarki, a za paskiem miał „rewolwer”. I tak to za obiecaną złotówkę zadenuncjowałem moją mamę. Złotówki ów pan mi nie dał. Zabrał mamę na UB – tak mówili dorośli – po przeciwnej stronie „naszego” parku. Przez dwa tygodnie pod nieobecność mamy błąkaliśmy się po okolicy jak głodne wilczęta. Siostra Hania zabrała mnie do parku. „Teraz się najemy” – podała mi kiść owoców czarnego bzu. Jadłem zachłannie, bo byłem głodny. Jagody były słodkawe, ale i mdłe. W pewnym momencie całą zawartość żołądka zwróciłem w straszliwych torsjach. Nawet dziś, gdy przechodzę obok bzu z dojrzałymi jagodami, czuję ucisk w dołku i spiesznie oddalam się. Ta reakcja to zapewne kara za zdradę własnej matki, kara, która nie ulega przedawnieniu.

      W 1983 roku wraz z żoną i córką odwiedziłem ojcowiznę. Spotkałem się z wielką serdecznością tamtejszych mieszkańców. W latach 60. na miejscu tragedii Lipczan, obok dawnego domu ludowego, gdzie pochowano pomordowanych, na wspólnej mogile usypano okazały kopiec. Tablica informowała: „Tu spoczywają szczątki 182 niewinnych ludzi” – wiem o tym z relacji brata Władysława. Gdy przybyłem, kopca już nie było. Miejscowi twierdzili, że przeszkadzał w pracach żniwnych. Szczątki umęczonych z szacunkiem przeniesiono na cmentarz w pobliskiej Białce. Wystawiony nagrobek niczym nie różnił się od innych pojedynczych mogił. Mała tablica była spękana i nieczytelna. Nie żałuję, że nie zapamiętałem