Ciężar nieważkości.. Mirosław Hermaszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Mirosław Hermaszewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788324232482
Скачать книгу
kiedy zabrakło pomysłów, odkurzano jakieś zapomniane urządzenia badawcze, a myśmy je testowali. Przemierzaliśmy korytarze laboratoriów w szpitalnych koszulach z sondami w zębach i słoiczkami w rękach. Byliśmy częstymi gośćmi innych instytutów medycznych w Warszawie. Zaglądano do wnętrza naszych organizmów wszystkimi możliwymi drogami i sposobami. Oddawano do analiz nawet nasze włosy, paznokcie i ścinki skóry. Jakby tego było mało, dołączono do nas grupę filmowców z wytwórni „Czołówka” z Bohdanem Świątkiewiczem. Kamery towarzyszyły nam o każdej porze doby, pozbawiono nas wypoczynku i prywatności. Nie wszyscy wytrzymywali ogrom wysiłków i grupa kandydatów stopniowo topniała. Reszty dokonali lekarze. Pozostało nas 16.

      Wyselekcjonowana grupa pod opieką wspaniałego lekarza i sportowca kapitana Krzysztofa Klukowskiego udała się na dwutygodniowe zgrupowanie do Wojskowego Ośrodka Szkoleniowo-Kondycyjnego dla pilotów w Mrągowie nad jeziorem Czos. Poddano nas wymyślnym i wyczerpującym treningom. Kształtowaliśmy żelazną kondycję fizyczną i sprawność motoryczną, zwinność, zręczność, koordynację ruchową, aplikowano treningi w orientacji przestrzennej oraz specjalne badania psychologiczne. W praktyce wyglądało to mniej naukowo. Odpadał ten, który przegrywał konkurencję. Bez względu na to, czy był to krótki, czy 10-kilometrowy bieg. Nie zapomniano o pływaniu, jeździe na rowerze na długie dystanse, o treningu spadochronowym na wodzie, ćwiczebnych katapultowaniach z przeciążeniem do 16 g. Dzień rozpoczynano intensywną zaprawą poranną, badaniami lekarskimi, które aplikowano trzy razy dziennie, również codziennie rozwiązywaliśmy ogromną liczbę testów psychologicznych. Pewnego dnia było ich 998.

      15 września, w dzień moich urodzin, radio podało wiadomość o starcie statku kosmicznego Sojuz-22 z W. Bykowskim i W. Aksjonowem. Andrzej Bugała zauważył: „Nie wiem, czy coś z tym mamy wspólnego, ale Mirek na pewno tak”. Nigdy nie dociekałem, czy skojarzył ten fakt z moimi urodzinami, czy też była to jego prorocza wizja. Dwa tygodnie minęły niezauważalnie – trudów nie wytrzymało ośmiu kolegów. Z żalem pożegnałem moich konkurentów, wieloletnich kolegów pilotów. Nieustraszonego i odważnego do granic wyobraźni Janusza Dorożyńskiego, na ziemi jakby misiowo-flegmatycznego, który w kabinie myśliwca zmieniał się w drapieżcę, a po locie najchętniej przytulał się do swojego kota. Janusz był niedoścignionym mistrzem w walce powietrznej. To on pierwszy w Polsce opanował „na czuja” (bo instrukcje eksploatacji przyszły z półrocznym opóźnieniem) narowistego Miga-23 o zmiennej geometrii skrzydeł.

      Przenieśliśmy się do podobnego ośrodka kondycyjnego w Zakopanem, gdzie dokooptowano jeszcze dwóch kolegów. Ośrodek Gronik dla pilotów powstał jeszcze przed II wojną. Wspaniale położony, doskonale wyposażony, ze świetną kadrą, zapleczem, kuchnią i opieką medyczną. W czasie corocznych trzytygodniowych turnusów podnosiliśmy tam swoją kondycję fizyczną i psychiczną. Teraz lekarze starali się określić granice wytrzymałości kandydatów, zdolność ich organizmów do regeneracji, odporność na stres i relacje pomiędzy poszczególnymi członkami grupy. Byliśmy znużeni. Często myślałem o bliskich. Chciałem jak najprędzej wrócić do jednostki, do pilotów i latania. Pewnego dnia przybył do Gronika płk prof. St. Barański, wydawał się tajemniczy. Zapoznał się z naszymi postępami, przeprowadził sondaże z instruktorami i na spotkaniu z nami pogratulował wysiłku i zaangażowania. „Panowie – powiedział profesor – wiem, jak dużo włożyliście wysiłku, ale oczekuję od was więcej, bo przed wami jeszcze długa droga, najlepsi polecą w Kosmos na radzieckim statku kosmicznym”. Wiadomość ta podziałała na mnie jak iskra elektryczna. W tym momencie zwątpiłem – byłem wśród wspaniałych kolegów i pilotów, każdy z nich reprezentował najwyższe wartości zawodowe, uosabiali, każdy z osobna, ponadprzeciętne wartości osobowe. Spośród tej wspaniałej dziesiątki zajmowałem najpoważniejsze stanowisko służbowe – byłem dowódcą pułku – byłem również najwyższy wzrostem – właśnie te fakty postrzegałem jako mój minus, bo który z przełożonych zgodzi się na odejście potrzebnego pilota i dowódcy. Profesor Barański zapoznał nas z wynikami badań i testów. Ku mojej radości dowiedziałem się, że we wszystkich dyscyplinach zajmuję pierwsze miejsce, jedynie wydolność fizyczną lepszą ode mnie miał Henio Hałka. Dalsza część zgrupowania była równie mordercza: biegi, hala sportowa, pływalnia, trening w orientacji przestrzennej i w pozycjach głową do dołu, komory niskich ciśnień i tzw. turystyka górska. Ta ostatnia dyscyplina polegała na pokonywaniu szlaków turystycznych w jak najkrótszym czasie. Nie było czasu na podziwianie uroków gór, widziałem tylko nogi kolegi idącego przede mną, i to przez mgłę własnego potu. Prawdziwi turyści złorzeczyli, przeklinali nas albo próbowali pouczać, jak młodzi ludzie powinni zachowywać się w górach. Przykro było słyszeć te słowa, lecz sekretność przedsięwzięcia nie pozwalała nam usprawiedliwiać się. Naszego tempa nie wytrzymało trzech górali – zawodowych przewodników górskich, i zrezygnowali z pracy z nami. Nawet po latach, gdy widzę zdjęcia gór, przypomina mi się słynny szlak z Morskiego Oka do Doliny Pięciu Stawów. Myślałem, że na Przełęczy Szpiglasowej wyzionę ducha. Ostatnie 15 metrów przełęczy pokonałem na czworakach, rękami darłem zmarzniętą ziemię, a zębami czepiałem się kosodrzewiny – tak się zawziąłem. W tej konkurencji dwóch dużo młodszych kolegów pokonało mnie. Czas miałem jednak całkiem niezły. Z przełęczy do schroniska przelecieliśmy po skałach chyba szybciej od najzwinniejszej kozicy. Mieliśmy dość atrakcji w górach. Nasze rodziny także zaczynały upominać się o nas.

      Na początku października odesłano nas na parę dni do domu. Małżonka moja była troszkę zaniepokojona moim stanem i sposobem bycia. Codziennie zrywałem się, by pobiegać po parku, kręciłem się wokół palca uniesionego ponad głowę. Po tym ćwiczeniu wywracałem oczami i nie mogłem utrzymać równowagi. Katowałem się na własne życzenie. Zdążyłem wpaść do jednostki. W czasie mojej nieobecności podczas strzelania na poligonie z rakiet jeden z moich pilotów, chcąc ocenić wynik trafień, opóźnił wyprowadzenie z nurkowania. Przeczesał wrzosy – ok. 20 centymetrów od miejsca, gdzie ziemia styka się z powietrzem. Zdążyłem omówić tę sprawę, przeanalizować pewne zaradcze działania i uczcić przy koniaku ponowne „narodziny” kolegi.

      W WIML-u czekano na nas z całym plikiem dokumentów, wynikami badań, zaleceniami i nowymi propozycjami. Niespodziewanie jeden z lekarzy zaaplikował mi dodatkowe badanie, „by wykluczyć podejrzenie przepukliny przełyku”. Rano na czczo zjadłem miskę czegoś, co przypominało rzadki gips. Pod aparatem rentgenowskim zrobiono mi serię zdjęć, pozowałem do nich, stojąc, leżąc na plecach i na lewym boku i na koniec w pozycji nietoperza, i znów stojąc. Wynik był dobry. Lekarz zalecający był uprzejmy, nawet tłumaczył się, mówił, że to dla mojego dobra.

      Badania kontynuowano, zaaplikowano dodatkowe EEG i nowe testy psychologiczne. Zwiększono dawkę ćwiczeń na krzesłach obrotowych i huśtawkach. Lekarzy interesował oczopląs i próg wytrzymałości, który najczęściej był początkiem sprintu do toalety. W godzinach popołudniowych wyczerpani, często przysypiając, słuchaliśmy interesujących wykładów z dziedziny zagadnień medycyny kosmicznej i technik rakietowych. Niezależnie od tych wykładów w ostatnim okresie przygotowań zapoznawaliśmy się z terminologią lotniczą i kosmiczną w języku rosyjskim. Badania końcowe objęły ponownie testy na specjalistycznej aparaturze w celu określenia tolerancji przyspieszeń, wrażliwości narządu równowagi, odporności na niedotlenienie, umiejętności określania orientacji przestrzennej, dynamicznej ostrości wzroku, wydolności układu sercowo-naczyniowego. W badaniach psychologicznych określano sprawność psychomotoryczną, intelektualno-spostrzeżeniową, strukturę osobowości i procesy emocjonalno-motywacyjne. Zebrano wszystkie materiały badań wraz z opiniami lekarza – kapitana K. Klukowskiego, opatrzono stosownymi pieczęciami, nadano gryf „Tajne” i skrzętnie ukryto w sejfach. Pięciu kolegów musiało powrócić do swoich jednostek. Bardzo żałowałem odejścia szczerego i życzliwego mi „rywala” Jana Waliszkiewicza – obaj byliśmy dowódcami pułków w tym samym 3. Korpusie OPK, on w Krzesinach pod Poznaniem, a ja we wrocławskich Strachowicach.

      Wreszcie 29 października 1976 roku pięć teczek położono na stole konferencyjnym