Miły nastrój chłodzi informacja – jutro meldować się mam w Rembertowie na dorocznej odprawie kadry dowódczej WP. A więc powrót do obowiązków – tak zrozumiałem tę zapowiedź. Tam z rąk Ministra Obrony Narodowej gen. Jaruzelskiego odebrałem cenny medal dla jednostki, którą dowodziłem: „Za Szczególne Osiągnięcia w Służbie Wojskowej”. 11. Pułk Lotnictwa Myśliwskiego otrzymał wyróżnienie po raz trzeci z kolei, czyli zebrałem także plony pracy mych poprzedników. Było mi miło, tym bardziej że jeszcze tego samego wieczoru byłem we Wrocławiu, cieszyłem się spotkaniem z żoną, synkiem i malutką Milutką. Podobnie jak ja stęsknieni, słuchali moich opowiadań z ostatnich tygodni. Dzień zakończyłem opowiadaniem bajeczki, której córcia uwielbiała słuchać. Musiałem także pojawić się w gronie pilotów. Słuchając „sprawozdania” z nieobecności, także dostali wypieków na twarzach jak moje dzieci.
Niedługo cieszyłem się obecnością bliskich. W Warszawie czekał nowy program treningów i kilku „zaprzysiężonych” reporterów i dziennikarzy. Stanęliśmy też przed obliczem szefa Departamentu Kadr MON, który w miłych słowach podziękował za dotychczasowy wysiłek.
Oznajmił, że od początku zgrupowania byliśmy w centrum jego uwagi, że swoją postawą, osiągniętymi wynikami, zaangażowaniem itd. zasłużyliśmy i zostaliśmy włączeni do tzw. funduszu przyspieszonego rozwoju. Nie wiedziałem, czym był ów fundusz, ale było to miłe wyróżnienie. Oznajmiono, że od jutra wchodzimy w nowy etap, jeszcze trudniejszy, a po jego zakończeniu zostanie wyłonionych dwóch kandydatów.
Instytut Medycyny był pod „pełną parą”. Na przywitanie – jak zawsze – „przepuszczono” nas przez laboratorium biochemiczne i gabinety specjalistyczne. Komory ciśnień, potężna wirówka, obrotowe krzesła, huśtawki i inne wymyślne urządzenia były do naszej dyspozycji. Testy były jeszcze bardziej wyrafinowane. Na wirówce serwowano dwa programy: liniowy, tzn. stały wzrost przeciążenia „tylko” do 8 g, oraz program zmiennego okresowego narastania przyspieszeń w tempie i czasie do 12 minut, tak jak wyobrażali sobie lekarze symulację startu rakiety. W komorze niskich ciśnień ustawiono cykloergometr, obciążenie dozowano odpowiednio do wysokości. Bardziej metodycznie podduszano w ubiorze wysokościowym. Do hermetycznego kasku zasilanego tlenem dodawano mieszankę innych gazów – dopiero bełkotliwa mowa, drżenie rąk, nielogiczne operacje, wytrzeszcz oczu czy omdlenia satysfakcjonowały lekarzy.
Chętnie zgodziłem się na dodatkowy eksperyment dekompresji. Chciałem sprawdzić, jak to zjawisko przebiegnie w warunkach laboratoryjnych, bo w praktyce przeżyłem je już na myśliwcu Mig-21 nocą na wysokości 18 tysięcy metrów – wtedy z hukiem pękło uszczelnienie kabiny.
W stroju kompensacyjnym i kasku hermetycznym zająłem miejsce w szczelnej komorze-kabinie. Dociągnąłem pasy fotela. Z sąsiedniej, większej komory wypompowano powietrze; kiedy różnica ciśnień był znaczna, zdalnie przebito membranę łączącą obie przestrzenie. W ułamku sekundy powietrze z mojej kabiny wydostało się na zewnątrz. Tak jak w tę pamiętną noc nad Poznaniem, automatyka zadziałała natychmiast, do kasku dostał się porządny, dławiący łyk tlenu pod zwiększonym ciśnieniem. Siłą mięśni wypychałem tlen z płuc. Dławiłem się. Moje ciało zostało ściśnięte przez kompensacyjny wysokościowy skafander jak w uścisku jakiegoś atlety. Poznałem wszechobecny ból, był na plecach, w stawach, przegubach rąk, udach. Miałem wrażenie, że uduszę się, a skóra na plecach pęka. Próbowałem wydusić z siebie jakieś komendy radiowe. Ktoś przytomny wyrównał ciśnienie. Byłem ocalony. Ten test był lżejszy od tego praktycznego, nie pilotowałem samolotu i obeszło się bez siniaków na plecach. Lekarze byli zadowoleni z eksperymentu, a filmowcy wręcz zachwyceni. Wywlokłem się z kabiny i z uśmiechem świadomie skłamałem – było ciekawie, było wspaniale. Cóż innego miałem powiedzieć? Zdobyłem kolejne pozytywne punkty. Wszystkim poczynaniom przyglądali się psycholodzy. Z ich ocen wynikało, że nie odwaga czy gotowość podjęcia ryzyka, a precyzja działania, logiczne myślenie i szybka orientacja były najwyżej punktowanymi cechami. Po dwóch tygodniach męczarni byliśmy gotowi do kolejnego etapu – badań w Ośrodku Szkolenia Kosmonautów w legendarnym Gwiezdnym Miasteczku. Los jest nieprzewidywalny, życzliwy – do każdego z nas puszczał oczko.
PIELGRZYMKA DO MEKKI KOSMOSU
Po godzinie jazdy z moskiewskiego lotniska Szeremietiewo leśna droga skończyła się nagle. Mikrobus zatrzymał się naprzeciw niedużego budynku z wyraźnym napisem: CENTRUM SZKOLENIA KOSMONAUTÓW IM. JURIJA GAGARINA. Oficer, który odebrał nas z lotniska, skinął na wartownika i władczo rozkazał: „Otkrywaj”. Żołnierz zasalutował i szlaban poszybował w górę. Byliśmy w kolebce kosmonautów, w legendarnym i tajemniczym Gwiezdnym Miasteczku. Przez myśl przemknęło mi pytanie, czy jeszcze kiedyś przekroczę tę bramę. Droga była prosta, wiodła przez dorodny świerkowy las. Po chwili autobus zatrzymał się obok dużego pomnika – postaci człowieka w skafandrze. Prawie chórem powiedzieliśmy – to Gagarin. „Prawilno” – powiedział nasz opiekun i dodał: „Mamy taką tradycję, kto przybywa do Gwiezdnego Miasteczka po raz pierwszy, składa kwiaty Jurijowi”. Widząc nasze krzywe miny, spiesznie dodał: „Kwiaty są przygotowane, zresztą fotograf także”. Zauważyłem tę dobrą organizację i zmysł przewidywania gospodarzy.
Henio Hałka chwycił wspaniały bukiet kwiatów. Przejęci, uroczystym krokiem zbliżyliśmy się do stóp pomnika. Z szacunkiem oddaliśmy hołd pierwszemu kosmonaucie planety. Fotograf nie próżnował, przystąpił do akcji. Zauważyłem mnogość świeżych kwiatów. Czyżby już dzisiaj było tu tak wielu nowicjuszy – zadałem sobie sam pytanie. Zagadka rozwiązała się wkrótce. Zakwaterowano nas w małym sympatycznym hoteliku i tam spotkaliśmy gwarny tłumek, po czterech kandydatów z Czechosłowacji i NRD wraz z opiekunami-lekarzami. Razem było nas 15. Wśród nich spotkałem znajomego dowódcę pułku myśliwców z Peenemünde, pułkownika Bergera, u którego ongiś gościliśmy całą eskadrą podczas wspólnych ćwiczeń systemu obrony powietrznej UW.
Pragnąłem jak najwięcej zapamiętać z pobytu w Gwiezdnym. Pomny poprzednich „schodów”, które musiałem pokonywać jeszcze jako kandydat do Aeroklubu, powątpiewałem w sukces. Miałem też inne, rodzinne grzechy w życiorysie, o których pewne nasze służby na pewno nie wiedziały, bo w przeciwnym wypadku z tego powodu ani ja, ani moi bracia nawet jednego dnia nie służylibyśmy w wojsku. Obawiałem się, czy tu nie wpadną na trop moich stryjów i ciotek, których powojenny los rozproszył po świecie. Czterej bracia mojej mamy byli partyzantami – żołnierzami 27. Wołyńskiej Dywizji AK, a mąż stryjenki Władysławy, Kazimierz Seweryn, zginął w Katyniu. Stryjenkę Władysławę zesłano do Kazachstanu. Stryj Antoni przetrwał