Ciężar nieważkości.. Mirosław Hermaszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Mirosław Hermaszewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788324232482
Скачать книгу
wszedłem do sali konferencyjnej. Ku mojemu zaskoczeniu wyszedł mi na spotkanie Łazariew. Zauważyłem, że wszyscy uważnie lustrowali każdy mój ruch. Otrzymałem kilka pytań. Krótko opowiedziałem swój życiorys, moją lotniczą drogę. Pytano mnie o rodzinę, zainteresowania, marzenia, czyli nic szczególnego z wyjątkiem propozycji, by jutro powtórzyć badania, „aby wykluczyć podejrzenia” – tę formułę miałem słyszeć przez najbliższe pół roku kilkanaście razy. Wypijałem gips, pozowałem na stole gabinetu rentgenowskiego w znanych mi pozycjach. Wynik – jak poprzednio, ale ślad w dokumentacji pozostał jak kleks w zeszycie. Rosyjscy lekarze badali nas bardzo skrupulatnie. Tadeuszowi zaproponowali chirurgiczną interwencję stomatologiczną, a Heniowi dodatkowy seans na krześle obrotowym. Niestety z naszego grona odszedł Andrzej Bugała – wspaniały pilot i kolega, zrównoważony i uczynny. Jego jedyną wadą według lekarzy było to, iż był za wysoki. Ja co prawda byłem wyższy od Andrzeja, ale mój wzrost od siedzenia do czubka głowy mieścił się w przyjętych parametrach określonych dla statku kosmicznego. Andrzej był o cztery centymetry „za wysoki”, odszedł honorowo i z klasą. Pożegnaliśmy go serdecznie podczas uroczystej kolacji. Wznosząc toast szampanem, Andrzej zaskoczył nas miłym gestem. Odpiął z munduru lotniczą „gapę”, położył na dłoni i powiedział: „Niech ten polski symbol lotniczy poleci w Kosmos”. Położyliśmy swoje ręce na jego dłoni. Dzięki Ci, Andrzeju, za ten piękny gest.

      Miły nastrój chłodzi informacja – jutro meldować się mam w Rembertowie na dorocznej odprawie kadry dowódczej WP. A więc powrót do obowiązków – tak zrozumiałem tę zapowiedź. Tam z rąk Ministra Obrony Narodowej gen. Jaruzelskiego odebrałem cenny medal dla jednostki, którą dowodziłem: „Za Szczególne Osiągnięcia w Służbie Wojskowej”. 11. Pułk Lotnictwa Myśliwskiego otrzymał wyróżnienie po raz trzeci z kolei, czyli zebrałem także plony pracy mych poprzedników. Było mi miło, tym bardziej że jeszcze tego samego wieczoru byłem we Wrocławiu, cieszyłem się spotkaniem z żoną, synkiem i malutką Milutką. Podobnie jak ja stęsknieni, słuchali moich opowiadań z ostatnich tygodni. Dzień zakończyłem opowiadaniem bajeczki, której córcia uwielbiała słuchać. Musiałem także pojawić się w gronie pilotów. Słuchając „sprawozdania” z nieobecności, także dostali wypieków na twarzach jak moje dzieci.

      Niedługo cieszyłem się obecnością bliskich. W Warszawie czekał nowy program treningów i kilku „zaprzysiężonych” reporterów i dziennikarzy. Stanęliśmy też przed obliczem szefa Departamentu Kadr MON, który w miłych słowach podziękował za dotychczasowy wysiłek.

      Oznajmił, że od początku zgrupowania byliśmy w centrum jego uwagi, że swoją postawą, osiągniętymi wynikami, zaangażowaniem itd. zasłużyliśmy i zostaliśmy włączeni do tzw. funduszu przyspieszonego rozwoju. Nie wiedziałem, czym był ów fundusz, ale było to miłe wyróżnienie. Oznajmiono, że od jutra wchodzimy w nowy etap, jeszcze trudniejszy, a po jego zakończeniu zostanie wyłonionych dwóch kandydatów.

      Instytut Medycyny był pod „pełną parą”. Na przywitanie – jak zawsze – „przepuszczono” nas przez laboratorium biochemiczne i gabinety specjalistyczne. Komory ciśnień, potężna wirówka, obrotowe krzesła, huśtawki i inne wymyślne urządzenia były do naszej dyspozycji. Testy były jeszcze bardziej wyrafinowane. Na wirówce serwowano dwa programy: liniowy, tzn. stały wzrost przeciążenia „tylko” do 8 g, oraz program zmiennego okresowego narastania przyspieszeń w tempie i czasie do 12 minut, tak jak wyobrażali sobie lekarze symulację startu rakiety. W komorze niskich ciśnień ustawiono cykloergometr, obciążenie dozowano odpowiednio do wysokości. Bardziej metodycznie podduszano w ubiorze wysokościowym. Do hermetycznego kasku zasilanego tlenem dodawano mieszankę innych gazów – dopiero bełkotliwa mowa, drżenie rąk, nielogiczne operacje, wytrzeszcz oczu czy omdlenia satysfakcjonowały lekarzy.

      Chętnie zgodziłem się na dodatkowy eksperyment dekompresji. Chciałem sprawdzić, jak to zjawisko przebiegnie w warunkach laboratoryjnych, bo w praktyce przeżyłem je już na myśliwcu Mig-21 nocą na wysokości 18 tysięcy metrów – wtedy z hukiem pękło uszczelnienie kabiny.

      W stroju kompensacyjnym i kasku hermetycznym zająłem miejsce w szczelnej komorze-kabinie. Dociągnąłem pasy fotela. Z sąsiedniej, większej komory wypompowano powietrze; kiedy różnica ciśnień był znaczna, zdalnie przebito membranę łączącą obie przestrzenie. W ułamku sekundy powietrze z mojej kabiny wydostało się na zewnątrz. Tak jak w tę pamiętną noc nad Poznaniem, automatyka zadziałała natychmiast, do kasku dostał się porządny, dławiący łyk tlenu pod zwiększonym ciśnieniem. Siłą mięśni wypychałem tlen z płuc. Dławiłem się. Moje ciało zostało ściśnięte przez kompensacyjny wysokościowy skafander jak w uścisku jakiegoś atlety. Poznałem wszechobecny ból, był na plecach, w stawach, przegubach rąk, udach. Miałem wrażenie, że uduszę się, a skóra na plecach pęka. Próbowałem wydusić z siebie jakieś komendy radiowe. Ktoś przytomny wyrównał ciśnienie. Byłem ocalony. Ten test był lżejszy od tego praktycznego, nie pilotowałem samolotu i obeszło się bez siniaków na plecach. Lekarze byli zadowoleni z eksperymentu, a filmowcy wręcz zachwyceni. Wywlokłem się z kabiny i z uśmiechem świadomie skłamałem – było ciekawie, było wspaniale. Cóż innego miałem powiedzieć? Zdobyłem kolejne pozytywne punkty. Wszystkim poczynaniom przyglądali się psycholodzy. Z ich ocen wynikało, że nie odwaga czy gotowość podjęcia ryzyka, a precyzja działania, logiczne myślenie i szybka orientacja były najwyżej punktowanymi cechami. Po dwóch tygodniach męczarni byliśmy gotowi do kolejnego etapu – badań w Ośrodku Szkolenia Kosmonautów w legendarnym Gwiezdnym Miasteczku. Los jest nieprzewidywalny, życzliwy – do każdego z nas puszczał oczko.

      PIELGRZYMKA DO MEKKI KOSMOSU

      Po godzinie jazdy z moskiewskiego lotniska Szeremietiewo leśna droga skończyła się nagle. Mikrobus zatrzymał się naprzeciw niedużego budynku z wyraźnym napisem: CENTRUM SZKOLENIA KOSMONAUTÓW IM. JURIJA GAGARINA. Oficer, który odebrał nas z lotniska, skinął na wartownika i władczo rozkazał: „Otkrywaj”. Żołnierz zasalutował i szlaban poszybował w górę. Byliśmy w kolebce kosmonautów, w legendarnym i tajemniczym Gwiezdnym Miasteczku. Przez myśl przemknęło mi pytanie, czy jeszcze kiedyś przekroczę tę bramę. Droga była prosta, wiodła przez dorodny świerkowy las. Po chwili autobus zatrzymał się obok dużego pomnika – postaci człowieka w skafandrze. Prawie chórem powiedzieliśmy – to Gagarin. „Prawilno” – powiedział nasz opiekun i dodał: „Mamy taką tradycję, kto przybywa do Gwiezdnego Miasteczka po raz pierwszy, składa kwiaty Jurijowi”. Widząc nasze krzywe miny, spiesznie dodał: „Kwiaty są przygotowane, zresztą fotograf także”. Zauważyłem tę dobrą organizację i zmysł przewidywania gospodarzy.

      Henio Hałka chwycił wspaniały bukiet kwiatów. Przejęci, uroczystym krokiem zbliżyliśmy się do stóp pomnika. Z szacunkiem oddaliśmy hołd pierwszemu kosmonaucie planety. Fotograf nie próżnował, przystąpił do akcji. Zauważyłem mnogość świeżych kwiatów. Czyżby już dzisiaj było tu tak wielu nowicjuszy – zadałem sobie sam pytanie. Zagadka rozwiązała się wkrótce. Zakwaterowano nas w małym sympatycznym hoteliku i tam spotkaliśmy gwarny tłumek, po czterech kandydatów z Czechosłowacji i NRD wraz z opiekunami-lekarzami. Razem było nas 15. Wśród nich spotkałem znajomego dowódcę pułku myśliwców z Peenemünde, pułkownika Bergera, u którego ongiś gościliśmy całą eskadrą podczas wspólnych ćwiczeń systemu obrony powietrznej UW.

      Pragnąłem jak najwięcej zapamiętać z pobytu w Gwiezdnym. Pomny poprzednich „schodów”, które musiałem pokonywać jeszcze jako kandydat do Aeroklubu, powątpiewałem w sukces. Miałem też inne, rodzinne grzechy w życiorysie, o których pewne nasze służby na pewno nie wiedziały, bo w przeciwnym wypadku z tego powodu ani ja, ani moi bracia nawet jednego dnia nie służylibyśmy w wojsku. Obawiałem się, czy tu nie wpadną na trop moich stryjów i ciotek, których powojenny los rozproszył po świecie. Czterej bracia mojej mamy byli partyzantami – żołnierzami 27. Wołyńskiej Dywizji AK, a mąż stryjenki Władysławy, Kazimierz Seweryn, zginął w Katyniu. Stryjenkę Władysławę zesłano do Kazachstanu. Stryj Antoni przetrwał