Pierwsza rzecz, jaką pamiętam z mamą, to że próbuje się mnie pozbyć. Musi być rok 1956, mam pięć lat. Podchodzimy szeroką ulicą do niskiego budynku. Jak Izaak w drodze na górę Moria, nie przeczuwam, co mnie czeka. Wewnątrz jest długi korytarz. Po lewej stronie ciągnie się szereg okien oświetlających ścianę i to straszne, co tam wisi. Potem pamiętam tylko przerażenie. Nie przypominam sobie, żebym krzyczał, prawdopodobnie stężałem w bezruchu. Dziecko dwojga psychiatrów już rozumie, że katatonia działa lepiej niż spazmatyczne szlochy. Po paru minutach jesteśmy na ulicy. Dalszych prób umieszczenia mnie w przedszkolu poniechano. Do dziś nie rozumiem, dlaczego widok pięćdziesięciu worków na buty, powieszonych rzędem, przejął mnie taką grozą.
To było już po przenosinach do Poznania, kiedy miałem iść do szkoły, gdy zobaczyłem, jak rodzice bawią się ze swymi dziećmi. Wynika z tego, że w parku, który przez pięć pierwszych lat był moim światem, nie było innych dzieci.
Jasne, że nie, przecież to był szpital psychiatryczny. Nie przypominam sobie, aby to odkrycie sprawiło mi ból. Pomyślałem pewnie, że to jacyś dziwni dorośli, skoro tak się zniżają. Dziecko to było coś nieforemnego i nieobliczalnego, istota zła i samolubna. Dorośli słusznie unikali tych niegotowych ludzi.
Tak myślałem do chwili, kiedy ukończyłem siedem lat.
Ty mały idioto, mówi mama Adama. Adam się śmieje, a ja czuję ukłucie w sercu. Idziemy wzdłuż długiego muru, po drodze ze szkoły. Adam coś opowiada, jak zwykle z zapałem. „Ty mały idioto” – moja mama nigdy tak nie mówi. Zawsze mówi serio. Gdyby nazwała mnie idiotą, byłoby to w złości. A nigdy tak, wesoło, pobłażliwie i czule. Mam siedem lat i jestem niewierny. Kocham się w mamie Adama. Chcę ją całować, chcę, by czochrała moje włosy na wpół bezwiednie, jak robi z Adamem. A już najbardziej pragnę, by nazywała mnie idiotą. Albo czymkolwiek: robakiem, głąbem kapuścianym, wszystko jedno, byle właśnie tym tonem.
Mamy nie bawią moje wygłupy. Widać to po niewielkim skrzywieniu kącika jej ust. Zazdroszczę Adamowi tak, że to aż boli.
Jestem dzieckiem wytęsknionym. Mama potrafi, tknięta złym przeczuciem, przerwać podróż i wrócić pierwszym pociągiem do domu, aby dowiedzieć się od mojej opiekunki, że tego ranka o mało co nie utopiłem się w kałuży. Kiedy rozchodzą się pogłoski, że sklepowe mleko jest niepewne, mama kupuje na wsi krowę, która po przejściu odpowiednich badań wnosi swój udział do produkcji mojej kaszki. Bańki z mlekiem dostarcza nam podobno specjalnie opłacany woźnica. Jestem stanowczo dzieckiem hołubionym. A w podzięce marzę o tym, by zaadoptowała mnie mama Adama i nazywała idiotą.
Pięćdziesiąt lat później Adam jest równie namiętnym gawędziarzem, jak wtedy, gdy był ośmiolatkiem – światowej sławy specjalistą od starożytnego Rzymu, i duszą każdej wesołej kompanii. Jak od niechcenia pisze sześćsetstronicową historię Rzymu, z której dziś uczą się włoscy studenci. Ja zaś borykam się z każdym wyrażeniem, nie ufam językowi i zatruwam otoczenie swoją melancholią.
Chyba dopiero w czwartej klasie, kiedy przeprowadziliśmy się do dzielnicy robotniczej, dotarło do mnie, że nie tylko Adam ma taką mamę. Świat zdawał się roić od mam. Wołały swoje pociechy przez okna, odbierały je po szkole, przekomarzały się z nimi i targały je za włosy na ulicy. Pachniały kapustą i potem, i wodą kolońską, chodziły z siatkami na zakupy. Przez małe okna mieszkań w suterynie można było widzieć, jak tam na dole robią obiad. Mama z siatkami nie chodziła. Siedziała za zamkniętymi drzwiami i nie wolno było jej przeszkadzać. „Uwaga, Yeti!”, ostrzegał napis na drzwiach. Dużo mówiło się w owym czasie o człowieku śniegu, Yetim, ponieważ Hillary rzekomo widział małpoluda w trakcie podejścia na Everest. Gdy wiele lat później opowiedziałem o tej tabliczce terapeucie, parsknął śmiechem. Chyba nie zapłaciłem za tę sesję.
Tak, zazdrościłem chłopcom targanym przez mamy za włosy i wyzywanym od idiotów. Nieco później, gdy zrozumiałem, że to też się zdarza, zazdrościłem tym, którzy w czasie ferii wyjeżdżali gdzieś razem z rodzicami. Chociaż nie wpadło mi nigdy do głowy, by oczekiwać czegoś takiego dla siebie. Nie przypominam sobie nawet skrytych marzeń o takiej intymności. Przypuszczalnie sam pomysł napawał mnie lękiem. Jeden jedyny raz wybraliśmy się w podróż razem, tylko ona i ja. Ona – spięta i zirytowana, jak zwykle bywa z kimś, kogo się nie zna. Nazywało się to, że chce mi pokazać piękny Kraków i kopalnię soli w Wieliczce. Ale to były zasłony dymne. Celem podróży był Oświęcim.
Kiedy przychodzi sobotni wieczór, babcia zdaje relację z tego, jak my, jej wnuki, sprawowaliśmy się w ciągu tygodnia. Potem ten, który był najgrzeczniejszy, prowadzi marsz – trzy okrążenia wokół stołu. Nagroda zwycięzcy to przywilej noszenia czapki taty podczas tej parady.
Ten zaszczyt liczy się podwójnie, ponieważ czapka jest zakazana: to rogatywka, nad daszkiem ma orła w koronie. Polscy żołnierze mają teraz czapki bez rogów, orły bez korony. Czapki okrągłe jak patelnie, choć nie tak wielkie jak sowieckie.
Bordowy aksamitny otok znaczy, że tata jest lekarzem. Srebrny galon na daszku, że jest oficerem. Trzy gwiazdki, że ma stopień kapitana. Nad daszkiem biegnie pasek, który można odpiąć i założyć sobie pod brodę. Wygląda to dziwnie. Ale robi się tak tylko wtedy, kiedy się pełni uroczystą wartę.
Zbyt często tak się składa, że to najmłodszy brat prowadzi rundę honorową. Ma na imię Jarema, na pamiątkę słynnego rezuna, pogromcy chłopskiego powstania. On jest babcinym oczkiem w głowie i wzorem dziecięcych cnót. Jarema nie za wiele może widzieć w rogatywce opadającej mu na oczy, ale zawczasu musiał odmierzyć kroki, bo stół okrąża tam, gdzie trzeba.
Ile mam lat, kiedy odkrywam, że czapka nie jest prawdziwa?
Jest taka czysta, na daszku nie ma ani zadrapania. Nie ma jej na wojennych zdjęciach taty, gdzie albo jest z gołą głową, albo w furażerce. Jego kapelusze zawsze pod denkiem mają wszyty firmowy znak kapelusznika. Jedwabne metki wyszywane srebrną nitką. Podnieca mnie ich dotykanie. Lecz w oficerskiej rogatywce nie ma nic. Fachowiec, który dał się namówić na ten zakazany wzór, wolał nie podpisywać swojego występku.
Rogatywką nie wolno się bawić, ona jest trochę święta. Piętnaście lat później, kiedy pozostał mu tylko rok życia, każe się sfotografować i wysyła zdjęcie swoim synom w Szwecji. W tej czapce, z dwoma palcami przy daszku. Ostatni salut.
Gdy zdarzy mi się popełnić jakieś głupstwo, mama się złości i wyzywa mnie od nicponiów. Natomiast Oskar mówi tylko, że Maćko nigdy by tak nie postąpił – a to bardziej boli. Na imię mam Maciej na cześć owego Maćka – tego, co w lipcu 1410, odziany w stal i pióropusze, pokonał armię krzyżacką w bitwie pod Grunwaldem. Wszyscy wiedzą, że Maćko jest straszliwy w boju, lecz poza tym – do rany przyłóż. To postać z powieści pana Sienkiewicza. Ale Oskar wyjmuje grubą księgę o kruchych stronicach i tam, w spisie polskich rodów rycerskich, czyta nam o trzech braciach Bielawskich herbu Zaremba, którzy brali udział w tej bitwie i w podzięce za zwycięstwo erygowali kościół.
Nasz herb jest wspaniały. Czarny lew z wyciągniętym językiem i rozcapierzonymi pazurami staje dęba nad zamkowym murem. Nad nim rycerski hełm w koronie, zwieńczony takim samym lwem. Na srebrnym pucharku, który jest moim podarunkiem chrzestnym, ten mur zamkowy jest z korala. Czasami wolno mi zapieczętować list taty. Oskar ściąga swój sygnet z wyrytym herbem, a ja mogę chuchnąć na niego i wcisnąć złoto w grudkę czerwonej lawy. Wdychać woń stopionego laku to czuć się wybrańcem.
Tata nie mówi nigdy, że ci z herbem są lepsi od