Nie chcę wierzyć, że wszystko to było wyłącznie dziełem przypadku. Ale jeżeli były to istotnie zbiegi okoliczności – to podszyte głębszym sensem. Jak siedemnastolatek w Polsce, wielbiącej USA, wpada na koncept, że dobry smak wymaga, aby ubiegać się o azyl w innym kraju?
Często mam poczucie, jakbym żył o wiele dłużej niż żyłem naprawdę. Jakbym urodził się półtora wieku temu, ale potem, na skutek jakiejś tajemniczej choroby, zapomniał większość z tego, co zdarzyło się przez pierwsze sto lat. Pamiętam jednak, jak tańczę z kobietami ostrzyżonymi na chłopczycę, w sukienkach o prostym kroju, sięgających ledwie za kolana, pamiętam ich ekstrawaganckie kapelusiki i papierosy w długich szklanych lufkach. To muszą być flamy mego ojca, trzydzieści lat przed moim urodzeniem.
Śni mi się, że upuszczam krew z jakiegoś mężczyzny. Półleży na pryczy, wysoki i krzepki, z ogoloną głową, jak więzień. Najpierw opróżniam jego lewą stronę. Potem zabieram się za prawą. On pojękuje, bo to boli. Niestety, mówię, to konieczne. Nie mówię jednak, że właściwie chodzi mi o jego pamięć, która płynie w żyłach. Kiedy już jestem gotów, została z niego tylko biała skóra, którą można rozwiesić na sznurze, a ja mam całą balię krwi. Po co mi ona?
Człowiek powinien wiedzieć, dlaczego robi tak, a nie inaczej. Skręca na prawo, wąską drogą, zamiast w lewo, podejmuje rzuconą rękawicę albo uznaje, że go to nie obchodzi. Człowiek ma przecież moralność?
Jedyne, na czym można polegać, to niesmak. Potrafię wprawić w zakłopotanie moje towarzystwo, wstając ni stąd, ni zowąd i wychodząc w trakcie przyjęcia. Wystarczy jakiś ton czy uśmiech. Potem nie umiem wytłumaczyć, co to było, tak jak nie umiałbym opisać jakiegoś zapachu. Przez pewien czas podejrzewałem nawet, że to faktycznie mógł być zapach. Jeżeli strach ma swoją woń, to może podłość też wydziela jakieś molekuły? Myślałem, że mój nos może zatrzymał się na tym etapie, kiedy człowiek potrafił jeszcze zwietrzyć zagrożenie. Aż kiedyś tej samej repulsji doznałem na dźwięk głosu. Dochodził z radia. Słyszałem go wcześniej. Zwiastował złe zamiary.
Co gorsza, prawie nigdy się nie mylę. Ów nieznajomy na przyjęciu w wydawnictwie, którego świątobliwy uśmiech alarmuje mój gadzi mózg, już wkrótce okazuje się Jagonem lub Tartuffem.
Obawiam się, że nie za wiele we mnie moralności. Po fakcie umiem znaleźć wyjaśnienie, czemu zrobiłem tak, a nie inaczej. Ale nie mogę z czystym sercem powiedzieć, że zrobiłem to świadomie, kiedy uczucie było pierwsze. „Judasz!”, ostrzega sieć neuronów, albo: „Scarpia!”. Pięknie byłoby mieć moralność – logiczną, gładką, konsekwentną. Ale tymczasem muszę wierzyć, że to legendy i zapachy, i wszystkie rzeczy i zdarzenia, które chciano przede mną ukryć, sterują moim tak i nie.
Wszystko w tej książce jest prawdziwe, ale w nic nie trzeba wierzyć.
JAK MAM GO NAZYWAĆ? Synowie mówili do niego tatusiu – po szwedzku brzmiałoby to „pappa”. Lecz nigdy o nim, nawet dzisiaj. Zawsze jest ojcem. Polszczyzna zarezerwowała pewne słowa dla relacji z dziećmi; „Ingmar Bergman nienawidził swego taty” brzmi komicznie. Nie chcę brzmieć śmiesznie, nawet po polsku. Lecz jak mam pisać ja, który nigdy nie myślałem o nim „tatuś”? Chociaż był tatą. Jednak najbardziej był Oskarem. W wieku dwudziestu lat czyta De Profundis Oskara Wilde’a. Kiedy ma lat dwadzieścia siedem, bałamuci rosyjskiego stupajkę, każąc mu wpisać do paszportu Oskar przed Stanisławem.
Na grupowych zdjęciach nie muszę szukać Oskara. Wystarczy omieść grupę wzrokiem, szukając tego, co odstaje. Jeżeli wszyscy są w marynarkach, on jest w lekarskim kitlu. Jeżeli wszyscy są w kitlach, on się odwraca w inną stronę. Albo ma nogę założoną na nogę, kiedy inni ściskają kolana. Nawet na zdjęciu z obozu jenieckiego udaje mu się umieścić prawą dłoń na klamrze pasa w sposób przyciągający wzrok, wyłamujący się z szeregu.
Oskar jest osobny. Wokół niego tworzy się wolna przestrzeń. Nie da się myśleć o nim jako części jakiejś grupy. On się nie integruje. Odstawałby nawet w czwórce bez sternika. Wątpię, czy umiałby wiosłować w takt. Przypuszczalnie sam pomysł zdawałby mu się podejrzany.
Jak mam nazywać ją, która nosiła trzy imiona i przynajmniej pięć nazwisk? Przychodzi na świat jako Lila, chowa się najpierw w Elżbiecie, potem w Elisabeth. Ale dla Oskara zawsze była Izą. To piękny dźwięk, chyba najchętniej była Izą. Ale ja muszę pisać Lila, to imię jej losu, i najwyraźniej też mojego.
Tak mogłaby się zacząć ta historia o nich dwojgu. Moi rodzice nie chcą być swoimi imionami. Ale kiedy to sobie uświadamiam, już jest za późno na pytania.
NA POCZĄTKU BYŁ STRACH. W środku dnia zapada mrok. Próbowano podobno pocieszać mnie empirycznie. Ktoś wyprowadza mnie z domu i pokazuje, że słońce ciągle jest na niebie, to tylko nasze okna zasłonięto płatem czarnej tkaniny. Moje pierwsze wspomnienie można więc datować na marzec 1953, śmierć Józefa Stalina.
Także w drugim wspomnieniu w pokoju jest ciemno, rozjaśnia go jedynie słaby odblask księżyca na tapecie. Ktoś leży w innym łóżku, ktoś, kogo nie znam. Może to mój przyrodni brat, który wkrótce ma umrzeć, a może ktoś z gości. Z jego gardła dobywa się straszliwy dźwięk, mokre rzężenie, czasem trzy razy z rzędu, potem przerwa, jakby przestał oddychać. Przy każdym dźwięku wydawanym przez mężczyznę z drugiej strony pokoju słychać pobrzękiwanie. To szklanka, która drży, wibruje, wędruje po półce za każdym oddechem. Leżę tam i czekam, aż spadnie.
Trzecie wspomnienie: za naszym oknem stoi drzewo. Jego pień rozszerza się ku ziemi jak kloszowa spódnica. Wyobrażam sobie, że jeśli wezmę dobry rozbieg, to wbiegnę szybko po pniu, aby od razu, z głową w dół, zbiec po pierwszej gałęzi tworzącej sklepienie. Tylko muszę nauczyć się szybciej biegać. Wiem, że drzewo na mnie zaczeka. Jest moim przyjacielem.
W centrum małego miasta Kościan mieści się wielki szpital, przemianowany przez mojego ojca na sanatorium. Mieszkamy w dużym dyrektorskim apartamencie, w budynku z dwiema wieżami. Pawilony z czerwonej cegły, które tata nazywa willami, noszą imiona pionierów psychiatrii: Philippe’a Pinela, który w XIX wieku usunął z domu wariatów kajdany i jako pierwszy opisał schizofrenię; Johna Conolly’ego, który próbował usunąć także kaftany bezpieczeństwa; neurologa Władimira Biechtieriewa i Hermanna Simona, który uważał, że sztuka pomaga w terapii. Tylko że o tym wszystkim jeszcze nie mam pojęcia. Do dzisiaj nie wiem, czy to dobrze dorastać w domu dla psychicznie chorych. Nie mam z czym porównać.
Pamiętam wielki park, drzewo i pelerynę. Uwielbiam ją, chociaż jest moim wrogiem. Ma deseń w drobną kratkę – śliska i szeleszcząca. Tkanina zmienia kolor w słońcu i robi się tak miękka, że spływa między palcami. Dotykam rzeczy i wącham je. Tak jakby moje ciało było gotowe urodzić się ślepe. Już nie pamiętam, czy mój miś był brunatny i czy miał oczy. Pamiętam za to trochę duszny zapach i chropowatość pod palcami. Moja peleryna pachnie ładnie, ale życzy mi źle.
Ze schodów da się zejść, lecz kiedy chcemy wejść z powrotem, ja i osoba, z którą byłem w parku, z góry przeczuwam, co mnie czeka. Przydeptuję pelerynę. W polszczyźnie nie ma na to słowa, lecz szwedzkie handlöst (dosłownie: „bez rąk”) świetnie oddaje, co się dzieje. Przez ułamek sekundy, gdy tracę równowagę, trzepię rękami o materiał, a stopa, którą wyrzucam do przodu, szarpie mój namiot jeszcze raz.
To wszystko. Odkrycie ruchu falowego i siły