LUDZIE. KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK SPIEPRZYLIŚMY WSZYSTKO. Tom Phillips. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Tom Phillips
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Техническая литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-8125-627-8
Скачать книгу
Czasami wyczucie czasu to podstawa.

      Od dziewiętnastego wieku zakłady przemysłowe Ohio radośnie zrzucały do Cuyahogi produkty uboczne, a nawet produkty swojej pracy. Media regularnie grzmiały na ten stan rzeczy, społeczeństwo, na czele z politykami, powtarzało: „Uch, może jednak powinniśmy coś z tym zrobić?” – i nikt tak naprawdę nic z tym nie robił. Po drugiej wojnie światowej podjęto kilka mało entuzjastycznych prób, ale miały one na celu przede wszystkim poprawę bezpieczeństwa żeglugi, a nie przywrócenie zgodnej z naturą całkowitej niepalności rzeki.

      To może jednak trochę niesprawiedliwe, że Cuyahoga stała się narodowym symbolem bierności ludzi w obliczu niszczenia środowiska – niesprawiedliwe choćby dlatego, że rok przed pożarem władze Clevelandu rzeczywiście wydały kilka rozporządzeń nakazujących ostateczne oczyszczenie rzeki. Wielu lokalnych urzędników poczuło się nieco dotkniętych, gdy ich rzekę wybrano jako przykład wszystkich zanieczyszczonych dróg wodnych w kraju (do tego stopnia, że nawet pisano o tym piosenki). „Już robiliśmy wszystko co trzeba, żeby ją oczyścić, i znowu wybuchł pożar”, skarżył się jeden z nich.

      Bo przecież nie była to w owym czasie jedyna płonąca rzeka. Rzeka Buffalo zapaliła się w 1968, rok przed Cuyahogą, a Rouge w Michigan stanęła w płomieniach ledwie kilka miesięcy później, w październiku 1969 roku („Kiedy masz płonącą rzekę, na litość boską, masz także kłopoty”, lamentowała gazeta „Detroit Free Press”.) Cuyahoga nawet nie jest jedyną rzeką, która stawała w ogniu kilka razy – w dziewiętnastym wieku rzeka Chicago płonęła tak regularnie, że ludzie przychodzili oglądać pożary jak pokazy fajerwerków w Dzień Niepodległości – chociaż zdecydowanie zgarnia nagrodę główną w kategorii „najczęściej płonąca rzeka” w Ameryce Północnej.

      Niemniej opowieść o płonącej rzece zrobiła swoje, napędzając akcję narodową. Ruch na rzecz ochrony środowiska, rodzący się na gruncie, który już przygotowały takie książki jak wydana w 1962 roku Silent Spring Rachel Carson, zaczął się jednoczyć (w następnym roku ogłoszono pierwszy Dzień Ziemi). Zmuszony do działania Kongres wydał w 1972 roku ustawę o czystości wód. Stopniowo stan amerykańskich rzek poprawiał się, do tego stopnia, że teraz raczej nie stają w ogniu. W rzadkim przypadku szczęśliwego zakończenia w tej książce, ludzie naprawdę zrobili co trzeba, żeby poprawić stan rzeczy, i – ha, ha – absolutnie nie ma szans, by administracja Trumpa – zmartwiona, że przemysłowi nie wolno za bardzo zanieczyszczać rzek – kiedykolwiek podjęła próbę obniżenia standardów czystości wody. [Zakryć uszy]. Aha, słyszałem, że właśnie to zrobiono.

      Stające w płomieniach duże cieki wodne mogą być jednym z bardziej dramatycznych przykładów niezawodnego talentu ludzkości do brutalnego ingerowania w świat przyrody, ale na pewno nie jedynym. Na świecie nie brakuje przykładów, że udaje nam się zrobić potężny bałagan właściwie wszędzie tam, gdzie jesteśmy. Czy wiesz, że w Zatoce Meksykańskiej istnieje wielka „martwa strefa”? To rozległy akwen, praktycznie bez śladów życia, rozpoczynający się od miejsca, gdzie z rolniczych terenów Południa USA spływają nawozy sztuczne. Powodują one kwitnienie glonów, które rozmnażają się jak opętane i okradają wodę z tlenu, zabijając wszystko, co nie jest glonami. Tak trzymać, chłopaki!

      Albo weźmy nasze zamiłowanie do wyrzucania niepotrzebnych rzeczy, bez chwili refleksji, że przecież w końcu muszą one gdzieś trafić. W chińskim mieście Guiyu powstało owiane złą sławą gigantyczne, zajmujące ponad pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych cmentarzysko niechcianych gadżetów świata, z wysokimi hałdami przestarzałych laptopów i zeszłorocznych smartfonów. Do niedawna było również piekłem na ziemi, z zatruwającymi powietrze gęstymi pióropuszami czarnego dymu, z wszechobecnym smrodem płonącego plastiku, z toksycznymi solami metali ciężkich, które po kąpieli złomu w kwasie solnym wsączały się w glebę i ludzi (było to na porządku dziennym, dopóki kilka lat temu chiński rząd nie podwyższył norm dotyczących ochrony zdrowia i bezpieczeństwa. Niedługo później Yang Linxuan, mieszkaniec Guiyu, w wywiadzie dla gazety „South China Morning Post” powiedział, że jakość powietrza znacznie się poprawiła. „Czuć tylko płonący metal, gdy jest się naprawdę blisko”).

      Może najbardziej imponującym dokonaniem na tym polu jest Wielka Pacyficzna Plama Śmieci. To niemal poetyckie, że pośrodku oceanu istnieje ogromne wirujące wysypisko wielkości Teksasu, utworzone i więzione przez wir prądów Pacyfiku Północnego. Plama składa się głównie z mikroskopijnych cząstek plastiku, niewidocznych gołym okiem, ale dla życia morskiego będących czymś bardzo realnym. Ostatnio naukowcy ocenili, że odkąd w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku zaczęliśmy powszechnie używać tworzyw sztucznych, wyprodukowaliśmy ich łącznie około ośmiu miliardów trzystu milionów ton. Z tego sześć miliardów trzysta milionów ton wyrzuciliśmy i właśnie to poniewiera się po powierzchni Ziemi. Hurra, istoty ludzkie!

      Ale jeśli chcemy poznać najbardziej poruszający przykład zniszczenia własnego habitatu przez ludzi, którzy wcale nie mieli takich niszczycielskich ambicji, trzeba spojrzeć na wyspę pełną ogromnych kamiennych głów.

Głowy, które straciliśmy

      Kiedy w 1722 roku pierwsi Europejczycy dobili do brzegów Wyspy Wielkanocnej (holenderska wyprawa szukała rzekomo nieodkrytego kontynentu, który nie istnieje, idioci), nie posiadali się ze zdumienia. Jak ten maleńki, całkowicie odizolowany polinezyjski lud, nie posiadając ani nowoczesnej techniki, ani drzew, zdołał stworzyć i postawić te wielkie kunsztowne posągi – niektóre wysokie na dwadzieścia metrów i ważące prawie dziewięćdziesiąt ton?

      Najwyraźniej zaciekawienie Holendrów nie trwało długo: szybko przeszli do czynności rutynowych dla Europejczyków, a mianowicie po szeregu nieporozumień zastrzelili gromadę tubylców. Przez następne dziesięciolecia europejscy goście kontynuowali robienie tego, co mieli w zwyczaju robić w „odkrytych” miejscach, czyli sprowadzali nowe śmiertelne choroby, wywozili tubylców do niewolniczej pracy i w ogóle piekielnie ich gnębili (zajrzyj dalej, do rozdziału o kolonializmie).

      W późniejszych stuleciach biali ludzie wysnuli mnóstwo teorii, w jaki sposób tajemnicze posągi znalazły się na wyspie zamieszkanej przez „prymitywny” lud – głównie dotyczących mało prawdopodobnego przetransportowania ich z odległych kontynentów albo nawet jeszcze mniej prawdopodobnej ingerencji kosmitów („Zrobili to kosmici” – jest ulubionym i oczywiście wyjątkowo racjonalnym rozwiązaniem zagadki, jak niebiali ludzie mogli zbudować coś niewyobrażalnego dla białych ludzi). Odpowiedź na to pytanie jest naturalnie prosta: wyciosali je i ustawili Polinezyjczycy.

      W czasach gdy Holendrzy dobili do brzegów Rapa Nui (przy okazji nadając wyspie swoją nazwę), Polinezyjczycy stanowili jedną z największych cywilizacji świata, która badała i zasiedlała wyspy rozrzucone na tysiącach kilometrów kwadratowych oceanu. Wcześniej Europejczycy, nie licząc kilku zbłąkanych wikingów, właściwie nie wyściubiali nosów poza swoje podwórka.

      Wyspa Rapa Nui stała się ojczyzną zaawansowanej kultury z międzygrupową współpracą, intensywną uprawą roli, rozwarstwionym społeczeństwem i ludźmi dojeżdżającymi do pracy: zasadniczo był tam cały szajs, jaki generalnie kojarzymy z luksusem i sznytem. Posągi – moai w języku polinezyjskim – stanowiły koronne osiągnięcie sztuki powszechnie uprawianej przez inne polinezyjskie społeczeństwa. Były ważne dla mieszkańców Rapa Nui z powodów duchowych i politycznych; upamiętniały przodków, których twarze wyobrażały, i jednocześnie symbolizowały prestiż tych, którzy nakazali ich budowę.

      Tak oto jedna zagadka ustąpiła miejsca innej: nie „Skąd się wzięły posągi?”, ale „Gdzie się podziały drzewa?”. Ponieważ w jakikolwiek sposób mieszkańcy Rapa Nui dostarczali te posągi na miejsce, potrzebowali mnóstwa cholernie wielkich pni. I jak doszło do tego, że potężna cywilizacja twórców moai przemieniła się