LUDZIE. KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK SPIEPRZYLIŚMY WSZYSTKO. Tom Phillips. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Tom Phillips
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Техническая литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-8125-627-8
Скачать книгу
najważniejsze, dwadzieścia cztery angielskie króliki. „Kilka królików – powiedział – wyrządzi niewielkie szkody, a może będzie powiewem ojczystych stron i stworzy przy tym trochę okazji do polowania”.

      Bardzo, ale to bardzo się mylił co do „niewielkich szkód”. Chociaż trzeba mu oddać sprawiedliwość, że króliki rzeczywiście stworzyły okazję do polowania.

      Austin nie był pierwszą osobą, która sprowadziła króliki do Australii, ale to jego króliki w znacznej mierze stały się odpowiedzialne za rychłą katastrofę. Problem z królikami polega na tym, że mnożą się jak… cóż, jak króliki. Skalę problemu mogą uzmysłowić słowa Austina, który w roku 1861, ledwie dwa lata po przybyciu dostawy, chełpił się w liście: „Mam tysiące angielskich dzikich królików”.

      Nie skończyło się na tysiącach. Dziesięć lat po sprowadzeniu dwudziestu czterech królików w Wiktorii co roku odstrzeliwano dwa miliony sztuk, bez najmniejszego uszczerbku dla ich populacji. Królicza armia rozprzestrzeniała się po całym stanie, pokonując, jak oceniono, sto trzydzieści kilometrów rocznie. W 1880 roku króliki zawędrowały do Nowej Południowej Walii, w 1886 do Australii Południowej i Queensland, w 1890 do Australii Zachodniej i w 1900 na Terytorium Północne.

      W latach dwudziestych ubiegłego wieku, podczas apogeum króliczej plagi, populację królików szacowano na dziesięć miliardów sztuk – średnio tysiąc dwieście na kilometr kwadratowy. Australia była dosłownie pokryta królikami.

      Króliki nie tylko się mnożą – króliki również jedzą (w końcu rozmnażanie się wzmaga apetyt). Ogołociły ziemię z roślinności, powodując wymarcie licznych gatunków roślin. Rywalizacja o pożywienie sprawiła, że wiele australijskich zwierząt znalazło się na krawędzi wymarcia, a gleba, której już nie spajały korzenie, kruszyła się i ulegała erozji.

      Skala problemu stała się jasna w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Władze odchodziły od zmysłów, bo nic nie mogło pohamować natarcia. Rząd Nowej Południowej Walii w gazecie „Sydney Morning Herald” zamieścił nieco rozpaczliwy apel, obiecując nagrodę „25 000 funtów osobie albo osobom, które opracują (…) jakąś nieznaną dotąd w kolonii metodę lub procedurę umożliwiającą skuteczne wytępienie królików”.

      W następnych dziesięcioleciach Australijczycy strzelali, zastawiali pułapki, rozkładali trutki, wypalali i odymiali królicze nory albo wpuszczali tam fretki. Na początku dwudziestego wieku postawili długi na ponad półtora tysiąca kilometrów płot, żeby króliki nie przedostały się do Australii Zachodniej, ale nic z tego, bo te zwierzęta nie dość, że umieją kopać tunele, to najwidoczniej nauczyły się też wspinać na ogrodzenia.

      Australijskie króliki są jednym z najsłynniejszych przykładów problemu, który zaczynamy rozwiązywać wtedy, gdy jest prawie za późno: ekosystemy są absurdalnie złożone i eksperymentuje się z nimi zawsze na własne ryzyko. Zwierzęta i rośliny po prostu nie będą grać według naszych zasad, gdy beztrosko postanowimy przenieść je z miejsca na miejsce. „Życie – jak kiedyś powiedział pewien wielki filozof – się uwalnia, rozprzestrzenia na nowe obszary, przedziera przez wszelkie bariery, nie zważając na ból ani na niebezpieczeństwa. Zawsze znajdzie sposób” (dobra, powiedział to Jeff Goldblum w Parku Jurajskim. Jak mówię, wielki filozof).

      Jak na ironię, po pierwotnym zawaleniu sprawy, czyli sprowadzeniu królików do Australii, ostateczne rozwiązanie też okazało się skutkiem ludzkiego błędu. Przez kilkadziesiąt lat australijscy naukowcy eksperymentowali z używaniem broni biologicznej: zarażali króliki chorobami (najbardziej znana to myksomatoza w latach pięćdziesiątych) w nadziei, że w ten sposób zredukują populację. Przez jakiś czas szło doskonale, liczba królików radykalnie spadła, ale i tak skończyło się klapą. Chorobę przenoszą komary, więc nie atakowała tam, gdzie komary nie występowały, a w końcu króliki uodporniły się na wirusa i ich liczba znowu zaczęła wzrastać.

      Naukowcy nie zrezygnowali z poszukiwania nowych czynników biologicznych. W latach dziewięćdziesiątych pracowali nad wirusem choroby krwotocznej królików. Eksperymentowanie z chorobami jest niebezpieczne, więc prowadzili badania na wyspie, aby zminimalizować ryzyko, że wirus się wymknie i rozprzestrzeni po kontynencie. Śmiało. Zgadnijcie, co się stało.

      Tak, w roku 1995 wirus się wymknął i dotarł na ląd. Życie wyrwało się na wolność, w tym wypadku podróżując na gapę na kilku muchach. Ale po nieplanowanym uwolnieniu zabójczego (dla królików) patogenu naukowcy z zadowoleniem stwierdzili, że to… działa. W ciągu dwudziestu lat od uwolnienia tej wirusowej choroby krwotocznej populacja królików w Australii Południowej znacząco zmalała, flora zaczęła się odradzać i wzrosła liczba zwierząt z gatunków, którym groziło wymarcie. Należy tylko mieć nadzieję, że choroba królików nie będzie miała jakichś innych skutków ubocznych.

      Króliki australijskie zdecydowanie nie są jedynym przykładem dowodzącym, że czasami powinniśmy zostawiać rośliny i zwierzęta tam, gdzie je znaleźliśmy.

      Inny przykład to okoń nilowy, długi na dwa metry żarłoczny drapieżnik, który, jak sugeruje nazwa, pochodzi z Nilu. Jednak brytyjscy kolonizatorzy Afryki Wschodniej mieli wobec niego ambitniejsze plany. Pomyśleli, że doskonałym pomysłem będzie introdukowanie go w Jeziorze Wiktorii, największym w Afryce. W Jeziorze Wiktorii już żyło mnóstwo ryb i miejscowym rybakom w zupełności to wystarczało, ale Brytyjczycy postanowili ulepszyć istniejący stan rzeczy. W owym czasie największą grupę ryb w jeziorze stanowiły pielęgnicowate, te urocze rybki uwielbiane przez akwarystów. Niestety, brytyjscy urzędnicy kolonialni ich nie cierpieli, uważając je za „śmieciowe ryby”.

      Stwierdzili, że Jezioro Wiktorii będzie się miało znacznie lepiej po wpuszczeniu do niego większych, fajniejszych ryb. Uznali, że przyczyni się to do wzrostu połowów. Wielu biologów ostrzegało, że nie jest to dobry pomysł, ale w 1954 roku pomysłodawcy przeszli od słów do czynów i wpuścili okonia nilowego do jeziora. Okoń nilowy z miejsca zaczął robić to, co robi okoń nilowy: zjadał gatunek po gatunku.

      Brytyjscy urzędnicy mieli rację co do jednego: introdukcja rzeczywiście zwiększyła połowy. Nastąpił gwałtowny rozwój przemysłu rybnego, okoń nilowy cieszył się popularnością jako ryba poławiana komercyjnie i rekreacyjnie. Ale podczas gdy wartość przemysłu rybnego wzrosła o pięćset procent, zapewniając setki tysięcy miejsc pracy, liczba gatunków w Jeziorze Wiktorii radykalnie spadła. Wymarło ich ponad pięćset, w tym dwieście gatunków biednych pechowych pielęgnic.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.

      1

      Piosenka The Beatles Lucy in the Sky with Diamonds.

      2

      You