Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
strumieniem informacji dotyczących akurat tych organizacji, które pozornie go nie interesowały. Po drugie – choćby doskonale wiedział, że jest całkiem niemożliwe, by dwie różne osoby przeprowadzały jednocześnie dwa różne, lecz zadziwiająco zbieżne dochodzenia, Rodríguez nigdy nie doniósłby na niego. Po trzecie i najważniejsze – że właśnie nadszedł moment, by Rafael Cuesta Sánchez natychmiast ulotnił się z Madrytu.

      – Kim był Rafael Cuesta Sánchez?

      – Nikim.

      Nie miał czasu. Uroczystość dobiegła końca. Nie wybiła jeszcze siódma, ale już się ściemniło. Szybko opuścił siedzibę Rady, żegnając się ze wszystkimi z całą naturalnością, do następnego dnia. Przez chwilę zastanawiał się, czy wrócić do domu, czy raczej wyjechać natychmiast. Drugi wariant był lepszy, ale na nocnej szafce w jego sypialni zostało miękkie wydanie Bailén38, opublikowane przez Piąty Regiment – tekst, którego używał do szyfrowania swoich wiadomości. Jeśli podczas ucieczki wynikną jakieś kłopoty, ta książka mogła się okazać jego ratunkiem i dlatego w końcu zdecydował się zaryzykować i wrócić po nią. Ruszył pieszo na ulicę Infantas, upewniając się, że nikt go nie śledzi, jednak udało mu się dotrzeć jedynie do bramy.

      – Wymyśliliśmy go od początku do końca, bo uznaliśmy, że tak będzie najlepiej. Najbezpieczniej dla ciebie.

      Kiedy zamknął za sobą bramę, ktoś wymierzył mu cios w głowę, po którym stracił przytomność. Wcześniej zdążył tylko pomyśleć, że czekali na niego. Później, że go zabiją.

      – Wymyśliliśmy postać, której przeszłości w tym momencie nie można sprawdzić. Talavera de la Reina jest w innej strefie. Nasze własne lotnictwo zbombardowało tę miejscowość we wrześniu.

      Gdy odzyskał świadomość, miał związane ręce, a na głowie worek. Poczuł coś wilgotnego i lepkiego po prawej stronie czoła, dokładnie w miejscu, gdzie zaczynają się włosy. Domyślił się, że to krew nasączyła płótno. Mógłby się co do tego upewnić, podnosząc związane ręce na wysokość głowy, ale wolał udawać, że wciąż jest nieprzytomny.

      – Wybraliśmy parafię, która doszczętnie spłonęła wraz z całym archiwum, nie istnieje żadna księga parafialna. A wiesz przecież, że po wsiach ludzie nie bardzo zawracają sobie głowę rejestracją w urzędzie.

      Tamtych było co najmniej trzech, sami Hiszpanie. Kiedy zdołał się skupić, usłyszał wreszcie rozmowę; nie, cholera, nie, nigdzie go nie będziemy zabierać, dalej uważam, że trzeba go porządnie wypytać, nie słyszałeś, co mówił Paco? Kurwa mać, dajże już spokój!

      – Jedynie frankiści mogliby cię zdemaskować, bo całe życie rzekomego Cuesty upłynęło w innej strefie.

      Z czystego zawodowego przyzwyczajenia próbował odgadnąć, do jakiej organizacji należą, gdy nagle dotarło do niego, że przecież umrze, a zmarli nie mogą przekazywać informacji. Potem auto się zatrzymało i jeden z pasażerów zaprotestował. Odbiło wam? To nie miejsce na takie akcje! Zamknij się już wreszcie! Ktoś wywlókł go za ramię, ale to nie był ten, który protestował, ani ten, który mu odpowiedział. Silnik auta ciągle pracował, kiedy rzucili go na ziemię. Usłyszał huk pierwszego wystrzału, poczuł ogień w boku i pomyślał, że umiera. Potem już nic nie czuł.

      Ale Manuel Arroyo Benítez zawsze miał wielkie szczęście i wielkiego pecha, ponieważ zmarli nie słyszą.

      – Powinien się jakoś nazywać…

      Zmarli nie otwierają oczu i on nie mógł ich otworzyć. Zmarli nie czują i on nie czuł. Zmarli się nie ruszają i on się nie ruszał.

      – Jak się nazywa tamten? Nie, nie ten, ten na drugim łóżku…

      Zmarli nie słyszą, ale on usłyszał swoje nazwisko, Felipe Ballesteros Sánchez, nim jego słuch bardzo powoli znów odmówił współpracy. Walczył, chciał dalej słuchać, a kiedy to się nie udało, poczuł, że coś mu się wymyka, jak gdyby ostatnia nić trzymająca go przy życiu powoli wyślizgiwała mu się spomiędzy palców. Potem nie było już nic, ciemność, spokój, znów śmierć. Aż wreszcie jakiś głos odważył się ją zanegować.

      – Wcale nie, do cholery. Mówię panu, że się z tego wyliże.

      Nim uświadomił sobie, że znów słyszy, że dotarły do niego te słowa, poczuł dziwne ciepło w żyłach i nie zdając sobie z tego sprawy, otworzył oczy.

      Mężczyzna w białym fartuchu obficie zaplamionym krwią przyglądał mu się z uwagą, jakby próbował znaleźć rozwiązanie trudnego problemu. Był wysoki, szczupły, miał czarne włosy, twarz długą i pociągłą. Wyglądał jak postać z obrazów El Greca, z tą różnicą, że Kawalerowie Zakonu Jakubowego pozujący malarzowi byli smutni, surowi, poważni. Ten natomiast nagle, ni stąd, ni zowąd, wybuchnął śmiechem, dokładnie w chwili gdy Manuel Arroyo Benítez poczuł, że powraca do życia.

      PORTUGALETE, 18 LIPCA 1937

      Antonio Ochoa Gorostiza się nudził.

      Nie minął nawet miesiąc od czasu, gdy jego brygada zajęła Portugalete, a już miał dosyć ciągłej bezczynności. Pierwsze dni po zwycięstwie były intensywne, o tak, emocjonujące. Tydzień pospiesznego niszczenia, odbudowy, aresztowań, sądów doraźnych, egzekucji, uroczystych mszy i honorów oddawanych poległym za Boga i Hiszpanię. Jednak ta aktywność trwała krótko. Lewy brzeg rzeki Nervión zawsze stanowił czerwony przyczółek, jeden z nielicznych, gdzie komuniści mieli poparcie przed wojną, ale pomimo to, i pomimo jego walorów strategicznych, Portugalete było niewielkim miasteczkiem, które niemal nie stawiało oporu. Kampania pod jego dowództwem polegała na zamknięciu wrogich placówek, zerwaniu plakatów i niewiele ponad to. Kapitan Ochoa nie obiecywał sobie zbyt wiele po obchodach pierwszej rocznicy zamachu stanu, ale tego dnia wstał w fatalnym nastroju z innego powodu.

      – A ty co powiesz? – zagadnął ordynansa, kiedy ten wszedł do pokoju, by zawiadomić, że śniadanie gotowe. – Czy może wojna już się skończyła? Wyzwoliliśmy całą Hiszpanię? Otóż nie. Nadal trwają walki w Madrycie, w La Manchy, w Aragonii? Otóż tak. Co w takim razie, do ciężkiej cholery, robimy tutaj? Parada wojskowa i uroczysta msza, niech to diabli… Rzygam już tymi wszystkimi mszami! Co oni sobie wyobrażają? Że wygramy wojnę modlitwą?

      Prawdziwy powód jego wybuchu wiązał się z tajemniczym mrowieniem, które odczuwał od kilku lat. Niemal zawsze zaczynało się w prawej łopatce. Właściwie nie był to ból ani nawet coś bardzo nieprzyjemnego, jedynie przejściowa nadwrażliwość skóry, niczym zdradliwa pieszczota, która z czasem przybierała na sile, zmieniając postać, a wreszcie zaprzeczała sama sobie i całkowicie pozbawiała czucia ćwierć pleców, po czym ustępowała. Częstotliwość pojawiania się tej dolegliwości była kapryśna. Czasami dawała mu spokój na trzy miesiące, choć ostatnio te odstępy zaczęły się kurczyć. Ktoś inny, nienależący do rodziny Ochoa Gorostiza, nie przywiązywałby do tego wagi. Ktoś, kto nie stracił brata, ledwie ośmioletniego, czyj kolejny brat nie spędzał życia unieruchomiony na wózku, od kiedy skończył dwanaście lat, a siostra, póki jeszcze miała władzę w prawej ręce, nie popełniła samobójstwa, połykając całe opakowanie środków uspokajających, tak jak uczyniła to biedna Carmencita, kiedy Antonio miał dziewiętnaście lat. To mrowienie nie wydawało się niczym poważnym, pojawiało się, znikało, przydając znaczenia każdemu porowi skóry, nim zamieniło ją w kamień, w karton, zepsutą wersję jej samej; ale potem wszystko wracało do normalności. Ktoś, kto nie sądził, że zdołał się wymknąć przekleństwu ciążącemu na całej rodzinie, by nagle, w wieku dwudziestu ośmiu lat, niedługo przed ślubem, poczuć jego pierwsze objawy niczym zdradzieckie pchnięcie nożem w plecy, nie wpadłby w tak fatalny humor tego poranka.

      Antonio


<p>38</p>

Poświęcona bitwie pod Bailén powieść Benita Péreza Galdósa.