Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
pewny siebie, dowcipny i bardzo cwany, Navarro boksował się dla rozrywki, bo choćby po wojnie nie miał gdzie złożyć głowy, zarabianie na ringu poczytywałby sobie za upokorzenie nie do przyjęcia. Poza tym był nie tylko mistrzem swojej brygady, lecz także Falangi Hiszpańskiej. Ulubieniec Sancha Dávili, sewilski kuzyn José Antonia Primo de Rivery, za swojego głównego protektora w Pampelunie miał Fernanda Villę Ruiza, zagorzałego obrońcę czystości idei falangistowskiej w Navarze, którego ostatecznie przekonania te zaprowadziły w kwietniu do więzienia, ponieważ protestował przeciw dekretowi zjednoczeniowemu. W dokumencie tym Franco scalił w jeden Ruch Narodowy wszystkie legalne partie swojej strefy. Kilka miesięcy później, kiedy kapitan Ochoa poznał go w Pampelunie, jednoczenie prawicy nadal prowadziło do sporów między falangistami, karlistami i monarchistami, ku wielkiemu zadowoleniu wojskowych, jedynych, którzy dobrze wyszli na tej operacji.

      Antonio Ochoa Gorostiza, który doskonale by się dogadywał z Alfonsem Navarro podczas jakiejś nocnej pijatyki, teraz zrozumiał natychmiast, że każda walka pomiędzy Adriánem i tym tutaj urośnie do rangi symbolu jako konfrontacja wojska z Falangą. I nie spodobało mu się to. Nie podobali mu się politycy ani falangiści, którzy nieustannie spiskowali, czekając, aż wojskowi wygrają za nich wojnę. Nie podobali mu się niewdzięcznicy, tchórze, niezdolni kiwnąć palcem, kiedy przyjaciel wpadł w tarapaty; tacy jak Navarro, który nie zrobił nic, gdy uwięziono Fernanda Villę. Jednak najbardziej ze wszystkiego nie spodobała mu się okrutna iskra w jego oczach, której na próżno tyle razy szukał w spojrzeniu Adriána. Bowiem Alfonso Navarro López, który nie był dobrym chłopakiem, bez wątpienia posiadał mordercze instynkty.

      – Jak tam, panie kapitanie? Jaki jest ten cały Navarro?

      Kiedy znów zobaczył pucułowatą, rumianą buzię Adriána Gallardo, jego nieokrzesane chłopskie maniery, sznurek ze szkaplerzem na szyi i czyste spojrzenie, które czasem wydawało mu się oznaką niewinności, a innym razem głupoty, kapitan Ochoa przypomniał sobie słowa Alfonsa Navarro i w duchu przyznał mu rację: chłopak wydał mu się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej żałosnym wieśniakiem.

      – Nic specjalnego – pewne znaczenie bez wątpienia odegrał też fakt, że w drodze powrotnej do Portugalete znów naszły go mrówki, które po raz kolejny dotarły aż do łokcia i na dobre się tam zagnieździły – psia szczyna. Schrupiesz go na podwieczorek, chłopcze.

      Adrián zarechotał jak głupi, mrówki przyspieszyły swój taniec, wpadając w szał, a on powtórzył, raczej by przekonać samego siebie, niż dodać animuszu zawodnikowi:

      – Schrupiesz go na podwieczorek. – W myślach robił już listę generałów, których powinien zaprosić na obiad, nim wyznaczona zostanie data walki. Potem dodał coś jeszcze pod nosem: – Moja w tym głowa.

      MADRYT, 19 LISTOPADA 1937

      Ulokowałem pacjenta w pokoju, który należał do mnie, nim zagarnęła go Amparo, zgasiłem światło, by mógł odpocząć, i ruszyłem do drzwi, ale jego głos zatrzymał mnie, w chwili gdy miałem już rękę na klamce.

      – Poczekaj… – Spojrzał na mnie, zamknął oczy, znów je otworzył i westchnął, jak gdyby chciał dodać sobie animuszu, nim wyrzuci z siebie to, co ma do powiedzenia. – Nie nazywam się Rafael, wiesz?

      – Fakt – uśmiechnąłem się. – Nazywasz się Felipe Ballesteros Sánchez, nie zapomnij.

      – Tak, ale… – On również się uśmiechnął. – Tak naprawdę nazywam się Manuel. Manuel Arroyo Benítez, Manolo dla przyjaciół. Choćbyś dalej miał się do mnie zwracać per Felipe, to jednak uratowałeś mi życie, więc powinieneś to wiedzieć.

      Mimo wszystko nadal nie miałem pojęcia, kim jest. Czym się zajmuje, dla kogo pracuje, dlaczego nie używa swojego prawdziwego nazwiska ani czemu jego życie ma tak wielką wartość, ale dwanaście dni wcześniej, kiedy znalazłem go w stanie niemal agonalnym w ambulatorium przy koszarach El Pardo, od razu zorientowałem się, że z jego tożsamością jest jakiś problem.

      – Jak się nazywa?

      Nim sformułowałem to pytanie, zbadałem go pobieżnie, naliczyłem trzy postrzały, jeden w boku, drugi po prawej stronie klatki piersiowej, a trzeci nieco wyżej, tuż pod obojczykiem, oceniłem na oko trajektorię pocisku i zauważyłem, że brak otworu wylotowego po pierwszej kuli, natomiast dwie pozostałe przeszyły go na wylot. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, żadna z nich nie uszkodziła ważnego organu. Stracił za to dużo krwi, tak dużo, że przetoczyłem mu całą butelkę od dawcy uniwersalnego, nim oznaczyłem jego grupę, by nie zmarnować nawet tych dwóch minut. Potem ustaliłem, że to B Rh minus, i zapytałem, jak pacjent się nazywa. Nikt mi nie odpowiedział.

      – Potrzebuję nazwiska, żeby zanotować je w karcie wraz z grupą krwi. Jeśli przetoczymy mu nieodpowiednią, może umrzeć.

      Nawet po tym wyjaśnieniu nie uzyskałem odpowiedzi, choć jeden z wojskowych, najwyższy rangą pośród obecnych, podszedł do mnie niepewnym krokiem.

      – No dobrze… Ale chyba już pan zna jego grupę, prawda? – Nie zadałem sobie trudu, by mu odpowiedzieć. – Przecież i tak już pan mu przetacza krew z tej buteleczki…

      – Tak, oczywiście – przyznałem niechętnie. – W tym momencie znam jego grupę i pamiętam ją. Ale ten człowiek dostał trzy postrzały. Trzeba go będzie przewieźć do szpitala, prawdopodobnie czeka go kilka operacji, a jest bardzo słaby, stracił mnóstwo krwi. Będzie potrzebował kolejnych transfuzji, a nie będę cały czas stał koło niego, by wszystkich informować, jaką ma grupę, rozumie pan?

      Sprawa wydawała się nader prosta, a jednak miałem wrażenie, że mnie nie zrozumiał. Komendant Cuadrado wbił wzrok w ziemię, potem w sufit, wreszcie spojrzał po kolei na wszystkich obecnych. Robił wrażenie zagubionego we własnym zmieszaniu, bo otworzył usta kilka razy, ale nie zdołał wydusić ani słowa, aż w końcu wysunął zaskakującą propozycję.

      – Może pan ze mną na chwilę wyjść, doktorze?

      – Oczywiście, że nie. Muszę być tutaj – wskazałem na pacjenta – na wypadek gdyby wynikł jakiś problem.

      – Więc wobec tego… – obrócił się ku lekarzowi garnizonowemu – niech pan wyjdzie. – Przerwał i jeszcze chwilę się namyślił. – I wy też, niech wszyscy wyjdą.

      – Nie – sprzeciwiłem się, wskazując na jedyną osobę, do której miałem w tym gronie zaufanie. – Pepe zostaje.

      Komendant się zgodził, bo mój dobry dzikus był jednym z tych żołnierzy, którzy tego wieczoru pełnili wartę, więc już i tak wiedział niemal wszystko, co zamierzał mi opowiedzieć. Za kwadrans ósma czarny samochód, nie wyłączając silnika, zatrzymał się z piskiem opon przed wejściem do koszar. Pepe zameldował, że nie miał tablic ani żadnego rodzaju oznaczeń. Kiedy już miał podejść, żeby się zapytać, po co tam stanęli, jeden z pasażerów wysiadł szybko tylnymi drzwiami, wywlókł za ramię człowieka z workiem na głowie, władował w niego trzy kulki, wskoczył z powrotem do auta i nim zatrzasnął drzwi, krzyknął: Macie tu swojego śmiecia, skurwysyny!

      – I co to niby ma znaczyć? – Dopiero w tym momencie przerwałem jego opowiadanie.

      – Skąd mam wiedzieć? – Wojskowy wzruszył ramionami. – Cokolwiek.

      Wartownicy zawiadomili sanitariuszy, a ci przenieśli do ambulatorium ciało, które uznali za zwłoki. W czasie gdy lekarz stwierdzał, że są w błędzie, komendant znalazł w portfelu rannego legitymację Rady Porządku Publicznego przy Radzie Obrony. Zadzwonił tam i poproszono go, by poczekał, po to tylko by natychmiast przerwać połączenie. Kilka minut później odebrał telefon i komisarz policji, który przedstawił się jako Basilio Rodríguez, dał mu wiele poleceń i żadnego wyjaśnienia. Jeśli Rafael