Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
w postaci szeregu mrówek, na razie delikatnych i powolnych, lecz upartych, które zstąpiły po jego prawym ramieniu, a w końcu zagnieździły się w łokciu, budząc go o świcie. Dalej tam siedziały, tańcząc w rytm muzyki, którą jedynie one słyszały, poruszając bez ustanku swoimi mikroskopijnymi nóżkami tuż pod skórą Antonia. Jego przyjaciel José Luis w drodze do kościoła daremnie próbował podnieść go na duchu.

      – Ależ, człowieku, nie wkurzaj się tak! Poza mszą mamy jeszcze dziś wieczorem zabawę i turniej bokserski. Eliminacje są w południe, a finał po kolacji.

      – No proszę! – Dokładnie w tym momencie małe agresorki zaczęły się wycofywać, podjęły drogę powrotną ku plecom. – Skąd ten pomysł?

      – Zwyczajnie, w mojej kompanii jest jeden chłopak, ma na imię Adrián, teraz nie pamiętam nazwiska, czekaj… – Porucznik Barrios przerwał i zapalił papierosa. – Garrido? Nie, Gallardo, Adrián Gallardo, tak. Nie widziałem, jak się bije, ale mówią, że jest bardzo dobry. A ponieważ w Piątej Brygadzie Nawaryjskiej też mają boksera, nazywa się Navarro, który brał nawet udział w prawdziwych turniejach, zanim się zaciągnął, postanowiliśmy zorganizować walki temu naszemu, żeby zobaczyć, czy poradzi sobie z tamtym…

      Lekarze wiedzieli tylko, że choroba rodzeństwa Ochoa to przypadłość degeneracyjna atakująca układ mięśniowy. Nie chodziło o nerwy czy kości, lecz o mięśnie, które stopniowo traciły siłę i sprężystość, aż powoli czyniły bezużytecznymi wszystkie członki ciała, niczym u ryby, która zachowała zdrowe i nietknięte skórę i kręgosłup, jednak mięso pomiędzy nimi zmieniło się w galaretowatą masę, miękką, bezkształtną i bezużyteczną. To było wszystko, co wiedzieli. Podręczniki medycyny, z których uczyli się na uniwersytecie, pełne były nazw własnych chorób degeneracyjnych, które dotknęły wyłącznie jedną rodzinę, trzy osoby, dwie, jednego tylko człowieka na świecie. Każda z tych przypadłości miała pewne cechy wspólne z innymi, a zarazem się od nich różniła. Don Vicente Ochoa zinterpretował te informacje na własny sposób. Skoro choroba tkwi w mięśniach, powiedział sobie, rozwiązanie polega na ich wzmacnianiu. Niektórzy specjaliści uprzedzali go, że na nic się to nie zda, ale byli też inni, którzy sądzili, że ćwiczenia fizyczne nie zaszkodzą chłopcu. Jego ojciec nie słuchał zbyt uważnie ani jednych, ani drugich i kiedy syn skończył dziesięć lat, zaczął go posyłać na siłownię. Jako piętnastolatek Antonio zdecydował się na boks i choć nigdy nie planował zajmować się nim zawodowo, trenował ten sport ponad dekadę.

      – Nie jest tak dobry, jak mówisz – szepnął na ucho José Luisowi po pierwszej z czterech walk, które Adrián Gallardo wygrał przez nokaut. – To znaczy, ma duży potencjał, ale bardzo marną technikę.

      – Poważnie? – Barrios parsknął śmiechem. – A widziałeś, jak ich wszystkich wykosił…

      – Bo oni mają ten sam problem. Boksują, jakby się naparzali na placu za sklepem w swojej dzielnicy. Tylko że w boksie chodzi o coś innego. Chłopak ma w rękach dwa młoty, ale jest powolny, nie umie ruszać nogami, nie pracuje korpusem… Jeśli ten z Piątej Brygady Nawaryjskiej zna się na rzeczy, nasz nie wytrzyma nawet dwóch rund.

      – Nie wkurzaj mnie, Antonio. W grę wchodzi honor naszej Brygady.

      – Honoru nie oddamy. – Kapitan Ochoa uśmiechnął się. – Przyślij mi go jutro i zostaw to mnie.

      Tej nocy, kładąc się spać, Antonio Ochoa Gorostiza wiedział, że mrówki nie nawiedzą go z rana, bo miał już projekt, plan, zadanie do wykonania. Wojna wywoływała w nim podobny efekt. W pełnym toku ofensywy, gdy jadł mało i w biegu, wystawiał się na kaprysy pogody, zapominał o wszystkim, o rodzicach, braciach, biednej Carmencicie. Chłód i deszcz, błoto okopów, wilgoć, która przenikała podeszwy jego butów, skarpetki, skórę i docierała aż do szpiku kości, byle jaki sen na siedząco, z plecami opartymi o ścianę chałupy, wszystko to okazywało się najlepszym lekarstwem. Kiedy się budził, zdrętwiały i zmarznięty, nie wiedział, czy mrówki tańcowały w jego ciele, czy siedziały w spokoju, bo i tak bolało go wszystko, ani więcej, ani mniej niż innych, a rozkazy, które zmuszały go do działania, nim zdążył strawić śniadanie, utrzymywały go w napięciu wibrującym w każdym nerwie, nie pozostawiając miejsca na nic więcej. Dlatego tak źle znosił spokój na froncie.

      – Zobaczmy, chłopcze… Masz na imię Adrián, tak?

      – Tak jest, panie kapitanie.

      – Doskonale, Adriánie, zapytam cię o coś. Chcesz być bokserem?

      To był dobry chłopak, zdrowy, niewinny, nie pił, a nawet nie palił. Co chwila wyciągał spod koszuli szkaplerz, który dostał na drogę od matki, i składał na nim całe serie pocałunków. Pośród ochotników w tym wojsku wielu było ludzi tego rodzaju, niemal dzieci, wychowanych w ultrakatolickich rodzinach i karlistowskiej tradycji. Ochoa nigdy za nimi nie przepadał, a jednak żołnierze, z którymi najbardziej się kolegował, dawni legioniści, zepsuci paniczykowie, którzy trafili na front wprost z kabaretu, ponownie zaciągnięci sierżanci po afrykańskich kampaniach, nigdy nie dali mu tyle co Adrián Gallardo.

      Jeszcze tego samego dnia, kiedy przyjął go u siebie, zabrał się do sporządzania planu treningowego, który mieli wspólnie zrealizować w najbliższych miesiącach. W następnych dniach zajął rozległą i przewiewną piwnicę z zamiarem urządzenia w niej sali gimnastycznej, wyciągnął z więzienia dwóch czerwonych stolarzy, żeby zbudowali ring, zainstalowali drabinki i inne przyrządy. Potem pojechał z Adriánem do Bilbao, gdzie zdobył, jak zwykle drogą przymusowej konfiskaty, parę porządnych worków treningowych, rękawice i pozostałe potrzebne oprzyrządowanie. Po powrocie do Portugalete wybrał spośród więźniów i żołnierzy sparingpartnerów dla przyszłego mistrza i narzucił im identyczną dyscyplinę treningową jak swojemu podopiecznemu.

      Codziennie rano, niezależnie od tego, czy padał deszcz, śnieg lub też paliło słońce, przez dwie godziny uprawiali biegi przełajowe. Potem przenosili się na boisko do piłki nożnej w miasteczku i robili tam wyścigi. Wszystkie wygrywał Adrián. Kapitan Ochoa zdawał sobie sprawę, że jego podopieczny jako jedyny miał motywację, by naprawdę się starać, ale mimo to pracowitość młodego boksera zaskakiwała go równie mocno jak jego kolegów oficerów, którzy zaczęli zbierać się co rano w miejscach dla publiczności, by obserwować trening gwiazdy Brygady, a potem podążali za nim dalej, do siłowni. Tam Gallardo aż do obiadu zaprawiał się w walce z cieniem, pracował z workiem i wykonywał szereg innych ćwiczeń. Wieczorem, po dobrze skomponowanym posiłku, dwóch godzinach wypoczynku i kolejnych dwóch poświęconych na trening, organizowali sparingi, które z czasem stały się ulubioną rozrywką wojska stacjonującego w Portugalete.

      – Mogę z panem przez chwilę porozmawiać, panie kapitanie? – Niekiedy na widok przeciwnika grymas niepokoju marszczył czoło Gallardo. – No więc… chciałbym zapytać… Mam go rozwalić czy tak tylko z grubsza mu przyłożyć po wierzchu? No bo przyładować czerwonemu to dla mnie sama przyjemność, ale ten jest od nas, panie kapitanie, porządny chłopak, no wie pan, i ja…

      – No jasne, że masz go rozwalić, do cholery, jasne, że tak! – Antonio Ochoa Gorostiza odkrywał, że w powstrzymywaniu mrówek złość była równie skuteczna jak zadowolenie. – To twój przeciwnik, Adrián, rozumiesz? Przeciwnik! – Łapał go za ramiona i potrząsał nim, z trudem hamując się od rękoczynów. – Musisz go jak najszybciej znokautować, zrozumiano? Przestań już gładzić ten szkaplerzyk i pozwól, kurwa, żeby ujawnił się twój morderczy instynkt.

      – Ale właśnie w tym rzecz, panie kapitanie… Wcale nie wiem, czy ja mam w sobie taki instynkt.

      Mimo to w końcu wychodził na ring i załatwiał przeciwnika równie szybko jak więźnia UGT-owca, którego znokautował