Król magii. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7508-658-4
Скачать книгу
Za nimi biegły ścieżki niknące w poszyciu. Elaine opowiadała im o różnych skandalach związanych z rodzinami, które mieszkały w domach na końcach tych ścieżek. Była ładna, bystra i atrakcyjna. Quentina dziwiło jednak, że nie okazuje więcej czułości swojej córeczce, małej dzielnej Eleanor. To nie pasowało do jej poza tym bardzo serdecznego sposobu bycia. Bimbo skradał się przodem, z wyciągniętym mieczem, gotowy ciachnąć nim złoczyńców mających niecne zamiary wobec króla, którzy mogliby wypaść nagle z dżungli. Quentin uważał, że to niezbyt grzeczne zachowanie, ale Elaine sprawiała takie wrażenie, jakby nic nie zauważyła.

      Zatrzymali się, żeby obejrzeć egzotyczne zegarowe drzewo, które dla odmiany nie było dębem. Quentin zapytał Eleanor, czy mogłaby mu powiedzieć, która jest na nim godzina, na co ona odparła, że nie mogłaby, a co więcej, wcale nie ma ochoty.

      – No proszę, jaka z nas mała księżniczka. W sam raz dla króla – parsknęła Elaine. Kiedy szli, Benedict szkicował z trudem teren, próbując nie pokapać szkicownika potem. Julia zatrzymała się, żeby obejrzeć jakiś chwast, czy może z nim porozmawiać, i została z tyłu. Czy mogła wpaść w jakieś kłopoty? Quentinowi błąkała się po głowie nie do końca uformowana myśl o flircie z Elaine, żeby obudzić w Julii ducha rywalizacji, ale jeśli taki duch w ogóle w niej żył, to pozostał uśpiony.

      Po jakimś kilometrze spaceru dotarli do centrum miasta. Dróżka wykonała nierówną pętlę i połączyła się sama ze sobą. Znajdował się tu rynek, a przynajmniej stały śmierdzące rybami stragany z kilkoma zgniecionymi wyrzuconymi owocami, takimi samymi jak ten zerwany po drodze. W najdalszej części pętli wznosił się wspaniały urzędowy budynek w typie ratusza, z zepsutym zegarem na frontonie – wyglądającym jak oko ślepego cyklopa – oraz z wyblakłą, ale nadal dającą się rozpoznać flagą Fillory zwisającą smętnie w wilgotnym upale.

      Środek pętli zdobił kamienny posąg jakiegoś mężczyzny. Monsuny mocno dały mu się we znaki, a tropikalne rośliny zdołały odłamać kawałek granitowego postumentu, ale nadal rzucała się w oczy heroiczna postawa mężczyzny i stoicyzm, z jakim przyjmował nieuchronne koleje losu.

      – To jest kapitan Banks – wyjaśniła Elaine. – Założył osadę filloriańską na Najdalszej Wyspie, a dokładniej wpadł na wyspę swoim statkiem.

      Quentin zastanawiał się, czy można by ułożyć jakiś żarcik ze słów: „założyć” i „zatonąć”. Jeśli tak, to już go zapewne ułożono na Najdalszej Wyspie.

      – Gdzie są wszyscy?

      – Och, gdzieś – odparła Elaine. – Zajmujemy się tu sami sobą. Przeważnie.

      Eleanor wyciągnęła ręce do Elaine, żeby ją wzięła na barana, ale została odepchnięta. Więc wyciągnęła ręce do Quentina, a ten posadził ją sobie na ramionach. Elaine przewróciła tylko oczami, jakby chciała powiedzieć: „nie mów, że cię nie ostrzegałam”. Za drzewami zachodziło słońce, niebo lśniło czerwoną barwą. Wieczorne owady zaczęły się wyraźnie ośmielać.

      Eleanor piszczała z zachwytu, że Quentin jest taki wysoki w porównaniu z jej zwykłym wierzchowcem. Zarzuciła mu na głowę spódnicę. Delikatnie uniósł jej rąbek, a ona zapiszczała znowu i obciągnęła mu ją na oczy. To była zabawa. Eleanor okazała się zaskakująco silna. Quentin podejrzewał, że bywają gorsze nieszczęścia niż bycie łatwym celem dla małych dziewczynek.

      Stał przez długą chwilę w tropikalnych ciemnościach pod spódnicą Eleanor. Oto ja, szlachetny dowódca śmiałej wyprawy na Najdalszą Wyspę, król wszystkiego, co widzę. To już koniec, nie będzie żadnych zaskakujących zwrotów akcji, żadnych wielkich odkryć. Uczucie rezygnacji było niemal przyjemne. Przynosiło łagodne, paraliżujące odprężenie, jak pierwszy porządny drink wieczorem.

      Westchnął. Nie było to smutne westchnięcie, ale zawierało w sobie myśl: jak tylko ściągnę te podatki, spadam stąd.

      – Mówiłaś coś wcześniej o koktajlach – odezwał się.

* * *

      Kolacja w ambasadzie okazała się zaskakująco smaczna. Przeraźliwie zębatą miejscową rybę podano w całości w słodkawej zalewie z miejscowych owoców przypominających mango. Eleanor z godnością usługiwała przybyszom, przynosząc do stołu solniczki i szklanki, i inne przedmioty z kuchni. Kroczyła powoli, z wyprostowanymi plecami i stąpając, najpierw dotykała podłoża palcami, jakby chodziła po równoważni. Około ósmej trzydzieści upuściła kryształowy kieliszek do wina.

      – Na litość boską, Eleanor! – wykrzyknęła Elaine. – Idź do łóżka. Żadnego deseru, po prostu idź do łóżka.

      Mała rozpłakała się i domagała się ciasta, ale Elaine była nieugięta.

      Później wszyscy usiedli na wiklinowej kanapie i fotelach na werandzie i popijali jakiś obrzydliwie słodki miejscowy alkohol. Przed nimi w ciemnościach rozciągała się zatoka, gdzie na kotwicy stał „Mundżak” oświetlony latarniami na dziobie, rufie i na szczytach masztów. Julia rzuciła zaklęcie, które odpędzało owady.

      Quentin spytał, gdzie jest łazienka, i przeprosił na chwilę zebranych. To był podstęp; tak naprawdę poszedł do kuchni, gdzie pod szklaną przykrywką znalazł resztę ciasta. Odkroił kawałek i zabrał do sypialni Eleanor.

      – Ciii – powiedział, zamykając za sobą drzwi. Pokiwała poważnie głową, jakby był szpiegiem dostarczającym jej meldunek z pola bitwy. Zaczekał, aż zje ciasto, a potem usunął dowody zbrodni – odniósł do kuchni pusty talerzyk i widelec.

      Kiedy wrócił na werandę, Elaine siedziała tam sama. Julia poszła do łóżka. Jeśli nawet coś do niego czuła, nie zamierzała się o niego bić. Jego wielka wyprawa z Julią jakoś zaczęła się rozłazić w szwach. Nie szkodzi, jeśli do niczego między nimi nie dojdzie – w tej chwili będzie szczęśliwy, jeśli uda mu się chociaż skłonić ją do rozmowy. Martwił się o nią.

      – Przepraszam za to wcześniej – powiedziała Elaine. – Wasza królewska mość. No za tę sprawę z królem.

      – Nic nie szkodzi. – Uśmiechnął się z wysiłkiem. – Sam nadal próbuję do tego przywyknąć.

      – Łatwiej by było, gdybyś nosił koronę.

      – Przez jakiś czas nosiłem, ale była niewiarygodnie niewygodna. I zawsze spadała w najmniej odpowiednich momentach.

      – Mogę sobie wyobrazić.

      – Chrzciny. Szarże kawaleryjskie.

      Pod wpływem tutejszego księżyca zaczynał się robić beztrosko uroczy. Le roi s’amuse.

      – Wygląda mi to na zakłócanie porządku publicznego.

      – Tak, stałem się niemal wrogiem publicznym. Teraz po prostu zachowuję królewską godność. Z pewnością ją zauważyłaś.

      Trudno było w ciemności odczytać wyraz jej twarzy. Hordy egzotycznych, wschodnich gwiazd tłoczyły się na czarnym przestworze nieba.

      – Och, nie sposób jej było z niczym pomylić.

      Zaczęła zwijać papierosa. Czyżby flirtowali? Musiała być od niego przynajmniej o piętnaście lat starsza. No proszę, oto przybył na dziką, magiczną, tropikalną filloriańską wyspę i musiał trafić akurat na jedyną kuguarzycę w promieniu dziewięciuset kilometrów. Zastanawiał się, kto był ojcem Eleanor.

      – Wychowałaś się tutaj? – spytał.

      – Och, nie. Moi rodzice pochodzą z Fillory – z okolic Południowego Sadu. Nie znałam ojca. Od zawsze jestem w korpusie dyplomatycznym. To dla mnie po prostu kolejna placówka. Byłam już we wszystkich miejscach imperium.

      Quentin pokiwał głową z mądrym wyrazem twarzy. Nie miał pojęcia, że Fillory posiada korpus dyplomatyczny. Będzie musiał mu się przyjrzeć,