Król magii. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7508-658-4
Скачать книгу
z takiego zwycięstwa. Chciał walczyć dalej. Spojrzał na Quentina, czekając na decyzję. Podobnie jak wszyscy inni.

      No cóż, skoro chciał grać według reguł, Quentin nie miał nic przeciwko obejrzeniu dalszej walki. Wyciągnął swój miecz i podał go Aral, rękojeścią w jej stronę. Poruszyła nim kilka razy, żeby go wyczuć, niechętnie kiwnęła głową i przybrała pozycję bojową. Pojedynek znów się rozpoczął.

      Pięć minut później Bimbo podskoczył, unikając niskiego cięcia, i wymierzył pchnięcie, które zaplątało się w bandaże Aral. Przyciągnął ją do siebie, a ona uderzyła go z całych sił w żebra, trzy razy. Bimbo sapnął i cofnął się w stronę linii. Quentin był pewien, że zamierza się poddać, ale w ostatniej chwili zorientował się, gdzie jest, obrócił się i skoczył jak cyrkowiec na ścianę, odepchnął się od niej, zrobił salto w powietrzu i wylądował na planszy.

      Tłum zaczął klaskać. To był cyrkowy ruch, widowiskowy. Aral z irytacją ściągnęła chustę z twarzy, uwalniając zaskakującą masę falujących rudych włosów, po czym przyjęła postawę bojową.

      – Założę się, o co chcesz, że ćwiczyła to przed lustrem – szepnął Eliot.

      Dynamika walki zmieniła się. Bimbo porzucił formalny, baletowy styl, w którym oboje dotąd walczyli. Quentin był pewien, że to w nim się specjalizował, ale szybko stało się jasne, że jeśli chodzi o technikę, to jest dziwolągiem i potrafi na życzenie zmieniać styl. Rzucił się na Aral jak szalony, z furią, a potem zaczął krążyć szybko, w stylu dworskich pojedynków, po czym przeszedł w jakiś krzykliwy styl kendo. Aral była coraz bardziej zagubiona, usiłowała się dostosować, a Bimbowi zapewne właśnie o to chodziło.

      Przerywając milczenie, Aral krzyknęła coś i zaatakowała. Bimbo odparował jej atak ruchem jak z wodewilu: zablokował jej miecz – czy właściwie miecz Quentina – czubkiem swojego. Stanęli zwarci, czubek w czubek.

      Miecze zgięły się złowieszczo, niemal na pół, na nieznośnie pełną napięcia sekundę – odezwał się przy tym niepokojący jęk metalu – a potem miecz Bimba złamał się z ostrym trzaskiem. Musiał odchylić gwałtownie głowę, by uniknąć odłamków.

      Z obrzydzeniem cisnął bezużyteczną rękojeścią w Aral. Gałka trafiła ją prosto w skroń, ale odepchnęła ją od siebie. Zamarła na chwilę, zapewne rozważając, czy zachować się równie szlachetnie jak przeciwnik. Potem, dokonawszy jakichś wewnętrznych kalkulacji, zapewne mających coś wspólnego z honorem, zasadami i zamkami, uniosła miecz, by ciąć Bimba w ramię, zadać coup de grâce.

      Bimbo zamknął oczy i padł pospiesznie na jedno kolano. Kiedy miecz zaczął opadać, nie uchylił się, po prostu zdecydowanym płynnym ruchem złożył ręce przed sobą. A potem czas się zatrzymał.

      Początkowo Quentin nie był pewien, co się stało, ale w sali wybuchły pełne zaskoczenia okrzyki. Wstał, żeby lepiej widzieć. Bimbo chwycił ostrze miecza Aral w złożone dłonie, nagie ciało przeciw ostrej stali. Musiał dobrze obliczyć ten ruch, do ostatniego erga, krzywej i nanosekundy. Aral zabrało chwilę zrozumienie, co się stało, a Bimbo nie tracił czasu. Wykorzystując zaskoczenie przeciwniczki, szarpnął miecz do siebie i wyrwał jej go z ręki. Obrócił go zręcznie, a kiedy rękojeść znalazła się w jego dłoni, przyłożył klingę do gardła Aral. Pojedynek dobiegł końca.

      – O mój Boże – powiedział Eliot. – Widzieliście? O mój Boże!

      Zebrani baronowie zapomnieli o swojej szlacheckiej rezerwie. Poderwali się na równe nogi. Wiwatowali i tłoczyli się wokół zwycięzcy. Quentin i Eliot też wiwatowali. Ale Bimbo zdawał się ich nie widzieć. Jego półprzymknięte oczy nie zmieniły wyrazu. Przepchnął się przez tłum do tronu Quentina, tam ukląkł i oddał mu jego miecz.

* * *

      Kiedy następnym razem Quentin odwiedził port, na „Mundżaku” roiło się od robotników. Wyglądali jak piranie pożerające nieszczęsnego badacza Amazonki, tyle że w negatywie. Składali „Mundżaka” do kupy – przywracali mu życie. Wszystkie części statku zostały wypiaskowane albo pokryte politurą, lub też wzmocnione, czy uszczelnione, albo wymienione. Stał w suchym doku, podparty na rusztowaniu gęstym jak las, a naprawiony kadłub uszczelniano, smołowano i malowano. Niesynchroniczne uderzenia młotkiem dobiegały ze wszystkich stron.

      Szczęśliwym zrządzeniem losu struktura kadłuba okazała się nieuszkodzona – budowniczowie statków nie potrafiliby jej odtworzyć. Głęboko w ładowni, niedaleko dziobu, natrafili na skomplikowany drewniany mechanizm połączony z napiętymi linami prowadzącymi do różnych części statku. Nie mieli pojęcia, do czego służy, więc Quentin kazał im zostawić go w spokoju.

      Kadłub „Mundżaka” pokrywała teraz elegancka czerń z białym wykończeniem. Armia szwaczy szyła setki metrów żagli. Ów proces odbywał się na wielkim przewiewnym strychu wielkości hangaru lotniczego. W powietrzu unosił się ostry, mocny zapach trocin i mokrej farby. Quentin wciągał go głęboko w płuca. Czuł się tak, jakby wracał do życia. Nie, żeby umarł, tylko… nie do końca żył. To było coś innego.

      Na dwa czy trzy dni przed wodowaniem „Mundżaka” Quentin udał się do pokoju map na Zamku Białoszczytym, żeby się czegoś dowiedzieć o celu swej podróży. Najdalsza Wyspa była najmniej podniecającym elementem całego przedsięwzięcia, ale powinien przynajmniej umieć ją znaleźć. Po zamieszaniu w dokach pokój map wydawał się oazą chłodnego spokoju. Całą jedną ścianę stanowiły okna, a drugą zajmowała wspaniała, sięgająca od podłogi do sufitu mapa Fillory, od Lorii na północy po Wędrującą Pustynię na południu. Przecinała ją przesuwana drabina biblioteczna, żeby można było obejrzeć z bliska dowolną część. A im bardziej się człowiek przyglądał, tym więcej szczegółów dostrzegał, do tego stopnia, że można było policzyć drzewa w Puszczy Królowych. Ale driad już nie.

      Mapa została lekko ożywiona subtelną magią kartograficzną. Oczom ukazywały się maleńkie fale uderzające w Zmyte Wybrzeże, jedną za drugą. Quentin się pochylił: można je było nawet usłyszeć, ciche jak szum w muszli. Przez całość przesuwała się linia cienia, wskazująca, gdzie w Fillory jest noc, a gdzie dzień. Na górze, na suficie, mrugały małe gwiazdki rozrzucone na aksamitnej czarnoniebieskiej mapie nieba, która ukazywała filloriańskie konstelacje.

      To było królestwo Quentina, ziemia, którą władał. Wyglądało tak świeżo, zielono i magicznie. To było Fillory, o jakim marzył jako dziecko – przypominało to z map drukowanych na końcowych stronach książek z serii Fillory i dalej. Mógłby je oglądać przez cały dzień.

      Pokój map trudno by nazwać gejzerem aktywności. Jedyny widoczny przedstawiciel personelu, opryskliwy nastolatek z czarną grzywką, która wchodziła mu do oczu, pochylał się nad stołem, z furią wykonując jakieś obliczenia z pomocą różnych stalowych instrumentów kartograficznych. Minęła dobra chwila, nim uniósł głowę i się zorientował, że przyszedł przełożony.

      Przedstawił się mrukliwie jako Benedict. Miał ze szesnaście lat. Quentin przypuszczał, że ludzie nieczęsto zachodzą do tego pomieszczenia, a jeszcze rzadziej królowie. Benedict najwyraźniej nie miał wprawy w okazywaniu szacunku. Quentin odczuwał dla niego współczucie. Osobiście uważał, że może sobie darować ukłony. Ale potrzebował mapy.

      – Możesz mi pokazać coś, na czym jest Najdalsza Wyspa?

      Na chwilę oczy Benedicta zrobiły się zupełnie puste. Najwyraźniej przeszukiwał swój wewnętrzny bank danych. Potem odwrócił się i powlókł do ściany, na której znajdowała się masa małych kwadratowych szufladek. Wysunął jedną – okazało się, że są maleńkie, ale bardzo głębokie – i wyciągnął zwiniętą mapę.

      Na środku pokoju stał wielki drewniany stół z przyczepionym do niego skomplikowanym mosiężnym mechanizmem. Benedict zręcznie umieścił tam zwój i pokręcił rączką. To