Król magii. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7508-658-4
Скачать книгу
wysuszacza gardła i niszczyciela mózgu. Quentin przeklął swoje wczorajsze wcielenie, które tyle wypiło tego świństwa. Potem wstał i poszedł poszukać wody.

      Wokoło było jej mnóstwo. Zapewne gdzieś tutaj mieszkał sobie jakiś prześliczny ptak, który wyrzygiwał codziennie rano hektolitry gazowanej wody źródlanej, do kompletu ze srającymi złotem chrząszczami. Quentin napuścił sobie do wanny chłodnej wody, siedział w niej i pił, aż z głową zrobiło się lepiej. Nie sposób poczuć się bardziej czysto i świeżo, niż kiedy weźmie się kąpiel, mając w zasięgu wzroku ocean.

      Większość wczorajszego wieczoru przepadła w mroku niepamięci albo była mu dostępna jedynie w formie obrazu jak z kamery monitoringu – ziarniste postacie o niewyraźnych głosach – ale jedna rzecz pozostała jasna, wyraźna i dokładnie zdefiniowana: złoty klucz. Elaine powiedziała, że istnieje naprawdę. Zastanawiał się, co to za magia. I co się nim otwiera. Czy mu wyjaśniła, a on zapomniał? Nie, nie odnosił takiego wrażenia. Ale wskazała miejsce, gdzie się znajduje: na Następnej Wyspie. Musi dowiedzieć się więcej. Trzeba dokonać wyboru: płynąć dalej czy wracać do domu.

      Kiedy zszedł na śniadanie, Elaine już nie było. Zostawiła mu wiadomość, żeby nie zapomniał zabrać ze sobą skrzyni, tej z podatkami, i życzyła mu szczęśliwej podróży. Zostawiła mu również cienką szarą książeczkę zatytułowaną Siedem złotych kluczy. Nie napisała, dokąd poszła.

      Pewnie nie pokaże mi jednak tych złotych chrząszczy, pomyślał. Ani swojej wymyślnej pieczęci. Co za szczęście, że się do niej nie zaczął dobierać.

      Elaine zostawiła też swoją córkę. Eleanor znów siedziała za biurkiem matki, tak jak zastali ją po przyjeździe, pracowicie dokumentując zwyczaje królikopegazów za pomocą jaskrawokolorowych kredek, na urzędowym papierze ambasady Najdalszej Wyspy. Najwyraźniej mieli go wielkie zapasy.

      Quentin zajrzał jej przez ramię. Urzędowy papier był naprawdę ładny.

      – Dzień dobry, Eleanor. Czy wiesz, gdzie poszła twoja mama?

      Quentin nie miał w życiu wiele do czynienia z małymi dziećmi, więc zwykle traktował je jak dorosłych. Eleanor to najwyraźniej nie przeszkadzało.

      – Nie – odparła obojętnie. Nie podniosła głowy ani nie przestała kolorować.

      – A wiesz, kiedy wróci?

      Pokręciła głową. Jaka matka zostawiłaby bez opieki pięcioletnie dziecko? Quentinowi zrobiło się żal Eleanor. Była taką słodką, poważną dziewczynką. Czuł się przy niej jak ojciec, a choć nie było to szczególnie znajome uczucie, uznał, że je lubi. Widać matka poświęcała jej niewiele uwagi, a jeśli już to robiła, niekoniecznie emanowała matczyną miłością.

      – W porządku. Musimy wkrótce wyruszać, ale zaczekamy, aż wróci.

      – Nie musicie.

      – No w zasadzie musimy. Nadal rysujesz królikopegazy?

      – Tak.

      – Wiesz co? A może to są zające, a nie króliczki? Zające są większe i dużo dziksze.

      – To są króliczki.

      Odwieczne pytanie.

      Eleanor zmieniła temat.

      – Zrobiłam je dla was.

      Z pewnym wysiłkiem wyciągnęła szufladę – wilgoć sprawiła, że się zacięła, a kiedy już się otworzyła, to z takim rozmachem, że spadła na podłogę. Eleanor poszperała w niej, wyjęła jakieś papiery, cztery czy pięć, i podała je Quentinowi. Były mocno pomazane kolorowymi kredkami.

      – To są paszporty – wyjaśniła, uprzedzając jego pytanie. – Potrzebujecie ich, jeśli chcecie opuścić Fillory.

      – Kto powiedział, że opuszczamy Fillory?

      – Potrzebujecie ich, jeśli chcecie opuścić Fillory – powiedziała z godnością. – Jeśli nie chcecie, to ich nie potrzebujecie. To tak na wszelki wypadek. – A potem dodała spokojniej: – Sami musicie je złożyć na pół.

      Musiała skopiować jakiś oficjalny dokument, ponieważ paszporty były na swój sposób imponujące. Miały na okładce godło filloriańskie, czy raczej jego prymitywną kopię. W środku dokumentu Quentina – kiedy się go złożyło na pół – znajdowało się jego zdjęcie, no mniej więcej, z szerokim czerwonym uśmiechem i ze złotą koroną na głowie, oraz różne zawijasy imitujące pismo. Z tyłu widniało godło Najdalszej Wyspy: palma i motyl. Eleanor narysowała paszport dla każdego z nich, nawet dla leniwca, którego nigdy nie widziała, ale którym była niezwykle zainteresowana. Musi się śmiertelnie nudzić, skoro nie ma tu żadnych dzieci, pomyślał Quentin. Wychowywała się praktycznie sama.

      Miał z czym porównywać jej los. Sam też był jedynakiem i jego rodzice również nigdy nie poświęcali mu wiele uwagi. Uważali, że mają nowoczesne podejście do rodzicielstwa: nie zamierzali być parą, której całe życie kręci się wokół dziecka. Dali mu masę wolności i nigdy nie stawiali wielu żądań. Jednak gdy nikt niczego od ciebie nie żąda, po pewnym czasie wydaje ci się, że po prostu nie masz nic do zaofiarowania.

      – Dziękuję, Eleanor. To bardzo słodkie, naprawdę. – Pochylił się i pocałował ją w blond czuprynkę.

      – To dlatego, że przyniosłeś mi ciasto – powiedziała nieśmiało.

      – Wiem.

      Biedna małpeczka. Może kiedy wróci na Zamek Białoszczyty, zorganizuje jakiś filloriański odpowiednik pomocy społecznej?

      – Zaczekamy, aż twoja mama wróci.

      – Nie musicie.

      Zaczekał jednak, przynajmniej tak długo, jak to było możliwe. Przez cały dzień wałęsali się po ambasadzie i łowili ryby w porcie. Quentin ponownie spróbował nauczyć Eleanor odczytywać godzinę na zegarowej palmie i znów spotkał się z odmową. Około czwartej po południu stwierdził, że wystarczy. Polecił Benedictowi zaprowadzić Eleanor do miasta – wbrew jej gwałtownym protestom – i znaleźć kogoś odpowiedzialnego, kto by się nią zaopiekował, a wszystkim innym kazał wrócić na pokład świeżo zaopatrzonego w żywność i wodę „Mundżaka”.

      Benedict wrócił godzinę później, zgrzany, ale zadowolony z siebie. Podnieśli kotwicę, gdy na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Zabawa dobiegła końca. Rozwinęli żagle, by popłynąć do Zamku Białoszczytego.

      Rozdział 6

      Zabawna rzecz przydarzyła się Julii po tej sprawie z fałszywą pracą na temat komuny napisaną na wiedzę o społeczeństwie. Można by to nawet nazwać magiczną sztuczką: tam, gdzie dotąd była tylko jedna Julia, pojawiły się dwie, a każda z nich miała własne wspomnienia. Julia od pierwszego zestawu wspomnień, tego normalnego, tego, w którym pisała pracę, a potem wróciła do domu i zjadła kolację, robiła normalne rzeczy, takie, które robiła zawsze. Chodziła do szkoły. Odrabiała lekcje. Grała na oboju. Wreszcie przespała się z Jamesem, co w zasadzie i tak miała w planach, ale z jakichś powodów odkładała.

      Ale była też druga, dziwna Julia, która rosła w środku tej pierwszej jak pasożyt albo złośliwy guz. Na początku była maleńka, wielkości bakterii, jedna komórka wątpliwości, ale powiększała się i powiększała, rosła i rosła. Ta druga Julia nie była zainteresowana szkołą ani obojem, ani nawet Jamesem. James potwierdzał wersję pierwszej Julii, pamiętał, że spotkał się z nią w bibliotece, ale czego to dowodziło? Niczego. Może jedynie tego, że dobrali się nie tylko do jej pracy na temat utopijnych komun, ale również do pracy Jamesa.

      A James to kupił, sercem i duszą. Był tylko jeden James.

      Problem polegał na tym, że Julia była inteligentna i że interesowała ją prawda. Nie lubiła nieścisłości