Ale tak poza tym to stanowiło całkiem dobre podsumowanie stanu jej ducha. Wyschnięta ziemia. Sok życiodajny wyssany ze spragnionego świata, po którym została wysuszona mumia, martwa rzecz, która rozsypie się w proch, jeśli jej dotkniesz.
Raz w tygodniu matka pytała ją, czy została zgwałcona. Może byłoby prościej, gdyby odpowiedziała, że tak. Rodzina nigdy tak naprawdę jej nie rozumiała. Zawsze bali się jej żarłocznego intelektu. Jej siostra, bojaźliwa i przekornie niematematyczna brunetka, cztery lata od niej młodsza, chodziła wokół niej na palcach, jakby omijała dzikie zwierzę, które może znienacka ugryźć. Żadnych nagłych ruchów. Nie wkładać palców do klatki.
Sama też rozważała, czy jej choroba to nie po prostu szaleństwo. Musiała o tym myśleć. Jaka osoba przy zdrowych zmysłach (ha!) nie zastanawiałaby się nad tym? Na pewno wyglądała na bardziej szaloną niż kiedyś. Nabrała złych nawyków, ogryzała skórki przy paznokciach, zapominała o prysznicu, a jeśli już przy tym jesteśmy, potrafiła nie jeść i nie wychodzić z pokoju przez kilka dni pod rząd. Najwyraźniej – wyjaśniała sama sobie doktor Julia – cierpiała na jakieś halucynacje związane z Harrym Potterem, połączone z paranoją, zapewne pochodzenia schizofrenoidalnego.
Tyle że, droga pani doktor Julio, to wszystko było zbyt poukładane. Nie miało w sobie niekonsekwencji halucynacji, było zbyt wyraźne i trwałe. I przede wszystkim była to jej jedyna halucynacja. Nie rozlała się na inne rzeczy. Miała wyraźne granice. A tak w ogóle to nie była żadna halucynacja. To się, kurwa, zdarzyło.
Jeśli to było szaleństwo, to całkiem innego rodzaju, jak dotąd nieopisanego w Diagnostyce i statystyce chorób psychicznych. Miała kujonofrenię. Była głupotykiem.
Zerwała z Jamesem. Czy może zwyczajnie przestała odbierać jego telefony i witać się z nim, kiedy mijali się na korytarzu w szkole. Jedno albo drugie, nie pamiętała które. Obliczyła starannie średnią swoich ocen, które do tej pory były naprawdę świetne, i wyszło jej, że wystarczy, by chodziła do szkoły przez dwa dni w tygodniu i dostawała oceny D, a i tak zda. Należało po prostu ostrożnie stąpać po ostrzu brzytwy, na którym żyła teraz Julia.
Chwilowo chodziła regularnie do psychiatry. To był z gruntu uczciwy człowiek, pełen dobrych intencji. Miał zabawną twarz pokrytą kilkudniowym zarostem i rozsądne oczekiwania co do tego, co może osiągnąć w życiu. Nie powiedziała mu jednak o sekretnej szkole magii, do której się nie dostała. Może była wariatką, ale nie była głupia. Widziała Terminatora dwójkę. Nie zamierzała zostać drugą Sarą Connor.
Co jakiś czas czuła jednak, że jej przekonanie słabnie. Wiedziała, co wiedziała, ale nie było tego znowu tak wiele, żeby żyć tym codziennie, żeby wierzyć niezachwianie w to, co się stało. Szczytem jej oczekiwań było to, że co pewien czas Google wypluwały jakieś trafienie na temat Brakebills, może nawet dwa, tyle że kilka minut później one zawsze znikały. Jakby za sprawą magii! Najwyraźniej nie była jedyną osobą, która włączyła sobie w wyszukiwarce alert na to hasło. Tylko że ten drugi ktoś był na tyle sprytny, że czyścił pamięć cache Googli, jeśli alert się uruchomił. Niemniej jednak była to dla niej jakaś pożywka.
Potem, w kwietniu, popełnili swój pierwszy błąd. Naprawdę przewalili sprawę. I to jak cholera. Ponieważ wyjęła ze skrzynki siedem listów: z Harvarda, Yale, Princeton, Columbii, Stanford, MIT i Caltech. Gratulacje, z radością informujemy, że została Pani przyjęta na kierunek cha, cha, cha, chyba jaja sobie ze mnie robicie! Mało nie umarła ze śmiechu na ich widok. Jej rodzice też się śmiali. Śmiali się z ulgi. Ale Julia śmiała się, ponieważ to było tak cholernie zabawne. Śmiała się dalej, kiedy darła te listy na pół i wrzucała je, jeden po drugim, do kosza na śmieci.
Wy cholerni idioci, myślała. Okazaliście się za sprytni. Nic dziwnego, że przyjęliście Quentina, po prostu wam się spodobał. Myślicie, że jesteście tacy sprytni, że możecie odkupić mi życie, ot tak? Za pomocą pliku listów? Sądzicie, że się tym zadowolę w miejsce królestwa magii, które mi się należy prawem krwi?
O nie, moi panowie. Nic z tego. To jest impas, gra na przetrzymanie, a ja mam mnóstwo czasu. Szukacie szybkiego rozwiązania problemu Julii, ale takie nie istnieje. Lepiej niech to do was dotrze, chłopcy, ponieważ Julia nie zamierza odpuścić.
Rozdział 7
W drodze powrotnej Quentin uznał za swój królewski obowiązek dokonywanie obchodu „Mundżaka” i sprawdzanie, jak się wszyscy miewają, raz czy nawet dwa razy dziennie. Rankiem po opuszczeniu Najdalszej Wyspy najpierw zajrzał do Benedicta. Statek mknął przed siebie pod tropikalnym słońcem, wszystkie liny i żagle miał idealnie napięte. Quentin czuł się nieco głupio, że tak starannie przygotował „Mundżaka” do wyprawy, która okazała się wypadem do sklepu za rogiem. Benedict siedział na stołku w swojej kabinie, zgarbiony nad małym składanym biureczkiem. Rozłożył na nim ręcznie naszkicowaną mapę morską, prezentującą kilka małych wysepek o nieregularnych kształtach i masę małych numerków, które mogły informować o głębokości oceanu. Ktoś pomalował płycizny jasnoniebieską farbą, żeby wyglądały bardziej wodniście.
Stosunek Benedicta do Quentina nie stał się ani o jotę bardziej przyjazny od dnia wyruszenia w morze, ale Quentin stwierdził, że i tak lubi tego chłopaka. Pobrzmiewało coś ożywczego w nieskalanej głębi jego pogardy dla Quentina, który był w końcu jego królem. Trzeba mieć jaja, by utrzymać taką pozę. A poza tym Benedict był chyba największym maniakiem nauki, jakiego Quentin spotkał w Fillory, i to typu, jaki nie istnieje w prawdziwym świecie. Był zboczony na punkcie map.
– Więc co porabiałeś? – spytał.
Benedict wzruszył ramionami.
– Głównie miałem chorobę morską.
Quentin niewiele go widywał. Próbował ze dwa razy uczyć go matematyki. Benedict świetnie potrafił liczyć w pamięci, ale ten przedmiot w Fillory nie znajdował się na wysokim poziomie. Zadziwiające, jak wiele sam osiągnął.
– Nad czym pracujesz?
– Nad starą mapą – odparł Benedict, nie podnosząc wzroku. – Taką naprawdę starą. Ma ze dwieście lat.
Quentin zajrzał mu przez ramię, składając ręce za plecami.
– To z ambasady?
– Przecież bym tego nie zrobił. Wisiała na ścianie. W ramce.
– Chodzi o to, że jest na niej pieczęć ambasady na Najdalszej Wyspie.
– Skopiowałem ją.
– Skopiowałeś też pieczęć?
– Skopiowałem mapę. Pieczęć była na mapie.
Mapa wyglądała imponująco. Jeśli Benedict mówił prawdę, to miał prawdziwy talent. Była niezwykle precyzyjna.
– Zadziwiające. Masz prawdziwy dar.
Benedict zaczerwienił się na te słowa i zaczął pracować w jeszcze większym skupieniu. Najwyraźniej i aprobata, i dezaprobata Quentina okazały się dla niego równie trudne do zniesienia.
– Jak ci się podoba praca w terenie? Musi się bardzo różnić od tego, do czego przywykłeś.
– Nienawidzę jej – stwierdził Benedict. – Cholerny bałagan. Nic nie wygląda tak, jak powinno. W ogóle. – Frustracja wywabiła go nieco ze skorupy. – Nic nie jest nawet poprawne, nigdzie. Żadnych linii prostych. Zawsze przyjmowałem, że mapy to przybliżenie, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele pomijają. To chaos. Nigdy więcej się na to nie piszę.
– To co? Poddajesz się?
– A dlaczego nie? Spójrz tylko – Benedict machnął w stronę ściany, w kierunku morza. – A teraz na to – wskazał na mapę. – To może