Za to drugi zestaw wspomnień okazał się absolutnie porąbany. Też poszła do biblioteki i zaczęła robić kwerendę na jednym z tanich bibliotecznych komputerów, rozstawionych na stołach z jasnego drewna wokół stanowiska bibliotekarza. Znaleziona książka miała dziwne oznaczenie – wynikało z niego, że stoi w suterynie. Julia miała w zasadzie pewność, że biblioteka nie przechowuje żadnych książek w suterynie, z tej prostej przyczyny, że w tym budynku nie było czegoś takiego jak suteryna.
Jednak jakby we śnie wsiadła do stalowej windy. I okazało się, że pod okrągłym białym przyciskiem z napisem P znajdował się inny, z napisem S. Nacisnęła go. Zaświecił się. Uczucie spadania w żołądku było całkiem normalne, dokładnie takie, jakie pojawia się, kiedy zjeżdża się szybko windą do suteryny pełnej tanich metalowych regałów na książki, gdzie brzęczą głośno świetlówki i wszędzie sterczą odsłonięte rury z pomalowanymi na czerwono zaworami w kształcie stokrotek.
Ale nie to zobaczyła, kiedy drzwi windy się otworzyły. Ujrzała natomiast zalany słońcem taras na tyłach wiejskiego domu otoczonego zielonymi ogrodami. Nie był to w zasadzie dom, wyjaśnili jej tamtejsi ludzie, tylko szkoła. Nazywała się Brakebills, a ludzie, którzy tam mieszkali, byli czarodziejami. Uznali, że może ona też chciałaby zostać czarodziejką. Musiała tylko zdać jeden prosty egzamin.
Rozdział 5
Przebudzenie tego pierwszego ranka na pokładzie „Mundżaka” Quentin mógł porównać jedynie z przebudzeniem pierwszego poranka w Brakebills. Jego kabina była długa i wąska, naprzeciwko łóżka znajdował się rząd okienek, umieszczonych zaledwie dwa metry nad wodą. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, kiedy otworzył oczy, to były te okienka, pochlapane kroplami wody i pełne odbijającego się od powierzchni morza słońca. Półki na książki, szafki i szuflady rozmieszczono sprytnie na ścianach i pod łóżkiem. Zupełnie jakby znajdował się w środku chińskiej łamigłówki.
Postawił bose stopy na szerokich zimnych deskach podłogi. Czuł lekki przechył i jeszcze lżejsze kołysanie statku. Odnosił wrażenie, że znajduje się w brzuchu jakiegoś ogromnego, ale przyjaznego morskiego ssaka, którego nic nie cieszy tak bardzo, jak przemierzanie morza z nim w środku. Quentin należał do tych irytujących ludzi, którzy nigdy nie dostają choroby morskiej.
Wyciągnął ubranie z miniaturowej komody wbudowanej w ścianę, czy może w nadburcie albo gródź, czy jak tam się to nazywa. Podziwiał równe rzędy książek na półkach nad łóżkiem; przytrzymywała je na miejscu wąska deseczka, żeby nie spadły podczas burzy. Niespecjalnie go interesowało, co będzie na śniadanie, a im mniej się powie o łazience, tym lepiej, ale poza tym miał świetne samopoczucie. Nie czuł się tak dobrze od miesięcy. A może od lat.
Okazało się, że na pokładzie jest jedyną osobą, która nie ma nic do roboty. Załoga „Mundżaka” była niewielka jak na statek tych rozmiarów, zaledwie ośmiu ludzi łącznie z kapitanem, a wszyscy marynarze, których dało się zauważyć, byli bardzo zajęci sterowaniem, splataniem lin, szorowaniem pokładu i wspinaniem się. Nigdzie nie dostrzegł Julii, a admirał Lacker i Benedict rozprawiali z ożywieniem o jakichś subtelnościach nawigacji. Quentin nigdy by nie podejrzewał, że któryś z nich jest w stanie odczuwać podobny zapał.
Zapewne mógłby im udzielić konsultacji na temat magii pogodowej, ale Julii wychodziło to zdecydowanie lepiej niż jemu, a poza tym nawet ona nie byłaby w stanie poprawić obecnej pogody: czyste niebo i zimny, silny wiatr z północnego zachodu. Dlatego pozostawało mu tylko jedno. Postanowił wejść na maszt.
Podszedł do ostatniego, najmniejszego z trzech masztów „Mundżaka”, machając ramionami w przód i w tył, żeby je rozluźnić. To był zapewne głupi pomysł. Ale czy jest człowiek, który w pewnym momencie życia nie zapragnął wspiąć się na maszt statku płynącego pod pełnymi żaglami? Na filmach to zawsze wydaje się łatwe, ten maszt nie był jednak przystosowany do wspinania się – nie miał żadnych szczebli czy stopni ani podpórek na nogi. Quentin postawił stopę na mosiężnej knadze. Obywatele, wasz król wspina się na maszt. I nie, nie ma pojęcia, jak tego dokonać. Musicie się z tym pogodzić.
Nie było to łatwe, ale i nie takie znowu trudne. Tam, gdzie nie umieszczono knag ani drzewc, znajdowały się przynajmniej liny. Trzeba było jednak uważać, żeby nie pociągnąć za coś, za co ciągnąć nie należało. Obtarł sobie skórę z knykcia, potem z drugiego. Gruba drzazga wbiła mu się w opuszek kciuka, po czym złośliwie ułamała się i utkwiła w ciele na dobre. Maszt wibrował z napięcia – był zakotwiczony głęboko w ładowni, przyjmował na siebie siłę wiatru i równoważył ją oporem wody pod kilem. Quentin nie wziął pod uwagę, że na górze zrobi mu się zimno, i to tak radykalnie, jakby wspiął się wprost do innej strefy klimatycznej, albo może na niższe poziomy kosmicznej przestrzeni.
Inną rzeczą, której nie wziął pod uwagę, było nachylenie statku. Wcześniej prawie go nie zauważał, ale im bardziej oddalał się od bezpiecznego pokładu, tym bardziej niebezpiecznie przechylał się statek. Musiał sobie cały czas przypominać, że to niemożliwe, żeby statek miał się zaraz przewrócić do góry dnem i pogrążyć ich wszystkich w morksiej toni. A przynajmniej mało prawdopodobne.
Kiedy dotarł na czubek, w ogóle nie znajdował się już nad pokładem. Gdyby spuścił stąd teraz ołowiankę, trafiłaby prosto w wodę, która przesuwała się pod nim niczym nurt zielonego płynnego szkła o nierównej powierzchni. Jakieś piętnaście metrów od sterburty płynął równolegle do nich tępo zakończony mlecznoszary kształt. Ogromny. Nie wieloryb – miał pionową płetwę ogonową, a nie poziomą. A zatem gigantyczna ryba albo rekin. Kiedy Quentin tak mu się przyglądał, hipotetyczny rekin zanurkował głębiej, zrobił się mniej wyraźny, a potem zniknął zupełnie. Im wyżej się wejdzie, tym bardziej się człowiek przekonuje, że wszystko jest dużo większe od niego.
Schodziło się zdecydowanie łatwiej. Kiedy Quentin znalazł się znów bezpiecznie na pokładzie, postanowił zakończyć badanie statku wizytą w ładowni. Odgłosy jasnego, pracowitego świata zewnętrznego znikły zupełnie, gdy tylko zszedł przez ciemną klapę w pokładzie. Nie miał długiej drogi: trzy krótkie odcinki schodów zaprowadziły go na samo dno pustego w środku, ciasnego świata „Mundżaka”.
Było tu ciepło. Czuł, jak ze wszystkich stron napiera na niego ocean, odgrodzony jedynie ścianą z wilgotnego drewna. Ładownię wypełniała taka ilość zapasów, że prawie nie można się było po niej poruszać. Nie wyglądała szczególnie malowniczo. Quentin wracał właśnie do drabiny, żeby znów wyjść na realny świat, albo to, co za niego uchodziło w Fillory, kiedy z ciemności wychynęła porośnięta włosami twarz odwrócona do góry brodą.
Wydał wysoki i niekoniecznie królewski okrzyk zaskoczenia i walnął o coś głową. Twarz wisiała w powietrzu – kiedy jego oczy przywykły do ciemności, stwierdził, że po prostu całe stworzenie wisi do góry nogami z belki, tak swobodnie, jakby tu tkwiło przez całe życie. Miało dziwne rozczulające spojrzenie.
– Dzień dobry – powiedziało.
Zagadka wyjaśniona. Ich mówiące zwierzę to był leniwiec, chyba najbrzydszy ssak, jakiego zdarzyło się Quentinowi widzieć.
– Cześć – odpowiedział Quentin. – Nie wiedziałem, że tu jesteś.
– Nikt chyba nie wie – stwierdził leniwiec spokojnie. – Mam nadzieję, że będziesz przychodził