– Będę udawał, że pouczasz mnie, bym strzegł interesów filloriańskiego ludu i pokazał tym renegatom z Najdalszej Wyspy, którzy najprawdopodobniej po prostu zapomnieli o podatkach, o ile w ogóle mają od czego je płacić albo czym, że bronimy sprawiedliwości i prawdy – i lepiej, żeby o tym pamiętali.
– Naprawdę cieszysz się na tę podróż, co?
– Jeśli już musisz wiedzieć, to sporo mnie kosztuje sterczenie tu z tobą.
– No dobra, to ruszaj – powiedział Eliot. – Och, i masz dodatkowego członka załogi, zapomniałem ci powiedzieć. Mówiące zwierzęta kogoś przysłały.
– Kogo?
– No właśnie nie wiem, czy to jest ktoś, czy coś. Nigdy nie mogę się zdecydować. Jest już na pokładzie. Przykro mi, to konieczne. Racja stanu i tak dalej.
– Mogłeś mnie zapytać.
– Mogłem, ale podejrzewałem, że odmówisz.
– Już za tobą tęsknię. Zobaczymy się za tydzień.
Quentin wbiegł lekko po trapie, który pospiesznie wciągnięto, gdy tylko znalazł się na pokładzie. Ze wszystkich stron dobiegały go niezrozumiałe marynarskie okrzyki. Ruszył na rufówkę, starając się nie wchodzić nikomu pod nogi. Statek trzeszczał i powoli, ociężale odsuwał się od nabrzeża. Świat wokół nich, dotąd trwający w miejscu, zrobił się nagle ruchomy i nieprzewidywalny.
Kiedy wypłynęli z portu, wszystko zaczęło się zmieniać. Powietrze się ochłodziło, wiatr wzmógł się, a woda nagle stała się szara jak metal i pomarszczona. Spod jej powierzchni wynurzały się potężne fale. Ogromne żagle „Mundżaka” złapały wiatr. Odnowione drewno trzeszczało, przyzwyczajając się do naprężeń.
Quentin poszedł na samą rufę i wyjrzał na kilwater, który pienił się za ciężkim statkiem. Było mu dobrze i czuł się na swoim miejscu. Poklepał stary zniszczony reling rufowy „Mundżaka”: w przeciwieństwie do mieszkańców Fillory „Mundżak” potrzebował Quentina, a Quentin go nie zawiódł. Wyprostował się. Miał wrażenie, że coś ciężkiego, co dotąd spoczywało na jego ramionach, nagle porzuciło tę grzędę i dało się porwać silnej bryzie. Niech ciąży przez jakiś czas na kimś innym, pomyślał. Zapewne będzie na niego czekać, kiedy wróci. Ale chwilowo znikło.
Kiedy się odwrócił, żeby ruszyć na dziób, okazało się, że Julia stoi zaraz za nim. Nie usłyszał, jak podchodzi. Jej czarne włosy łopotały na silnym wietrze. Była wprost oburzająco piękna. Być może powodowało to oświetlenie, ale jej skóra nabrała srebrzystego, nieziemskiego blasku. Miał wrażenie, że jeśli jej dotknie, przeszyje go prąd. Jeśli mieli się w sobie zakochać, stanie się to na tym statku.
Przyglądali się razem, jak Zamek Białoszczyty robi się coraz mniejszy, aż wreszcie zmienia się w kropkę na horyzoncie. Dotarła tutaj z Brooklynu, tak jak ja, pomyślał Quentin. Zapewne jest jedyną osobą na świecie, na każdym ze światów, która rozumie dokładnie, co czuję.
– Nieźle, co, Jules? – spytał. Odetchnął zimnym morskim powietrzem. – To znaczy cała ta wyprawa jest śmieszna, no ale spójrz tylko – objął gestem statek, wiatr, niebo, morze, ich oboje. – Powinniśmy byli dawno to zrobić.
Wyraz twarzy Julii nie zmienił się. Jej oczy nigdy nie wróciły do normy po incydencie w puszczy, nadal były zupełnie czarne. Wyglądały dziwnie i staro przy jej dziewczęcych piegach.
– Nie zauważyłam nawet, że wyruszyliśmy – powiedziała.
Rozdział 4
Żeby zrozumieć, co się stało z Julią, trzeba wrócić do samego początku, do tego zimnego, paskudnego popołudnia w Brooklynie, kiedy Quentin zdał egzamin do Brakebills. Julia również przystąpiła do tego egzaminu. A później straciła trzy lata życia.
Jej historia rozpoczęła się tego samego dnia co historia Quentina, ale była zupełnie inna. Tego dnia, kiedy szli w trójkę – Quentin, James i Julia – Piątą Aleją na spotkanie rekrutacyjne do Princeton, na które umówieni byli chłopcy, w życiu Quentina nastąpił przełom. W życiu Julii – nie, ale za to pojawiło się pęknięcie.
Początkowo to pęknięcie było cienkie jak włos. Nie bardzo było na co patrzeć. Owszem, powstała szczelina, ale życie nadal nadawało się do użytku. Nadal spełniało swoją funkcję. Nie było powodu go wyrzucać. To było zupełnie dobre życie.
Albo nie, nie było dobre, jednak przez jakiś czas działało.
Julia pożegnała się z Jamesem i Quentinem przed domem, gdzie byli umówieni. Zaczęło padać. Oni poszli do drzwi, a ona do biblioteki. Tego była w zasadzie pewna. To najprawdopodobniej rzeczywiście się zdarzyło.
A potem stało się to, co się stało: siedziała w bibliotece z laptopem i górą książek i pisała pracę dla pana Karrasa. To była cholernie dobra praca. O eksperymentalnej dziewiętnastowiecznej komunie utopijnych socjalistów w stanie Nowy Jork. Komuna głosiła szczytne hasła, ale dopuszczano się w niej również pewnych paskudnych praktyk seksualnych. W końcu straciła swój czar i zmieniła się w dobrze prosperującą fabrykę sreber stołowych. Julia podejrzewała, że wie, dlaczego całe przedsięwzięcie działało lepiej jako fabryka sreber stołowych niż jako Królestwo Chrystusowe na Ziemi. Była w zasadzie pewna, że ma rację. Oparła się na liczbach, a z jej doświadczenia wynikało, że jeśli się oprzeć na liczbach, z reguły otrzymuje się poprawną odpowiedź.
James odnalazł ją w bibliotece. Opowiedział jej, co się stało. To było dziwaczne samo w sobie, bo człowiek, który miał przeprowadzić z nimi rozmowę kwalifikacyjną, umarł. Potem Julia wróciła do domu, zjadła kolację, poszła do swojego pokoju, dokończyła pisać pracę, co zajęło jej czas do czwartej nad ranem, złapała trzy godziny snu, wstała, olała dwie pierwsze lekcje, zrobiła przypisy i dotarła do szkoły w sam raz na wiedzę o społeczeństwie. Wszystko pod kontrolą.
W jej wspomnieniach to było dziwnie nierealne, no ale rzeczy często wydają się nierealne, kiedy się kładzie spać o czwartej nad ranem, a wstaje o siódmej. To się zmieniło dopiero tydzień później, kiedy dostała ocenioną pracę.
Problemem nie był stopień. Bo był dobry, A minus, a pan K. nieczęsto się na takie zdobywał. Problemem było… Co właściwie było problemem? Ponownie przejrzała pracę. Czytało się ją dobrze, ale Julia w ogóle nie rozpoznawała tego tekstu. No ale przecież pisała ją w pośpiechu. Jedyny błąd, na jaki natrafiła, to był ten sam, który zauważył pan K.: podała nieprawidłową datę.
Bo widzicie, utopijna komuna, o której pisała, popadła w konflikt z prawem po nowelizacji ustawy dotyczącej gwałtów – te ich paskudne, paskudne praktyki – a tej nowelizacji dokonano w 1878 roku. Julia wiedziała, że to był 1878 rok, tymczasem w pracy widniał rok 1881, czego pan K. zapewne nigdy by nie wyłapał – choć jeśli się zastanowić, on też sprawiał dość paskudne wrażenie i wcale nie byłaby zaskoczona, gdyby znał dobrze ustawę o gwałtach i wszystkie jej nowelizacje – tyle że w Wikipedii widniał ten sam błąd, a pan K. uwielbiał konfrontować z nią prace uczniów i przyłapywać ich na wykorzystywaniu jej jako źródła. Sprawdził datę w Wikipedii i postawił wielkie czerwone X na marginesie pracy Julii. Oraz minus po ocenie A. Był zaskoczony jej postępowaniem. Naprawdę.
Julia też była zaskoczona. Nigdy nie korzystała z Wikipedii, częściowo dlatego, że wiedziała, iż pan K. to sprawdza, ale przede wszystkim dlatego, że w przeciwieństwie do większości kolegów chciała mieć pewność, że wie wszystko dokładnie. Ponownie przeczytała pracę i dokładnie ją sprawdziła. Znalazła drugi błąd, a potem trzeci. Więcej nie, ale to wystarczyło. Postanowiła przejrzeć poprzednią wersję pracy; zawsze zachowywała i backupowała kolejne