Król magii. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7508-658-4
Скачать книгу
ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Kontakt wzrokowy był dla niego niemal bolesny. Quentin nie mógł się zorientować, kogo mu ten chłopak przypomina, póki sobie nie uświadomił, że zapewne sam tak wyglądał w oczach innych ludzi, kiedy miał szesnaście lat. Strach przed wszystkimi i wszystkim, ukryty za maską pogardy, przy czym największą pogardę rezerwował dla samego siebie.

      – To chyba dość daleko – stwierdził. – Ile dni żeglugi?

      – Pojęcia nie mam – odparł Benedict, co nie było tak do końca prawdą, ponieważ zaraz dodał, wyraźnie wbrew swej woli: – Może ze trzy. To czterysta siedemdziesiąt siedem mil. Morskich mil.

      – Jest jakaś różnica?

      – Morskie są dłuższe.

      – O ile?

      – O dwieście czterdzieści dwa metry i trzydzieści dwa centymetry – odpowiedział Benedict automatycznie. – Z hakiem.

      Quentin był pod wrażeniem. Ktoś najwyraźniej zdołał wbić Benedictowi do głowy jakieś wiadomości. Mosiężny czytnik miał wiele przegubowych ramion, które uwodzicielsko wyciągały się ku mapie – na każdym zainstalowano ruchome szkło powiększające. Przyciągnął jedno i zobaczył powiększoną wersję Najdalszej Wyspy. Miała mniej więcej kształt fistaszka, a na jednym końcu narysowano gwiazdkę. Jej kontur zaznaczono grubą czarną linią. Wokół biegła druga, jaśniejsza i podwójna – zapewne miała przedstawiać fale, albo może zatopioną część lądu.

      Mniej więcej tego się spodziewał. Cienka czarna linia, samotny strumyk, sięgała od środka wyspy do wybrzeża. Koło gwiazdki znajdowało się słowo Najdalsze wypisane mniejszymi literami – zapewne nazwa jedynego tamtejszego miasta. Przez szkło nie widać było nic poza tym, tylko ziarno pergaminu.

      – Kto tam mieszka?

      – Rybacy. Tak sądzę. Jest tam też agent celny. Stąd ta gwiazdka.

      Popatrzyli na nią obaj.

      – To gówniana mapa – stwierdził Benedict. Pochylił się tak bardzo, że niemal dotknął jej nosem. – Wystarczy spojrzeć na cienie. Po co chcesz coś o niej wiedzieć?

      – Wyruszam tam.

      – Naprawdę? Po co?

      – To bardzo dobre pytanie.

      – Szukasz klucza?

      – Nie, nie szukam klucza. Jakiego klucza?

      – Według legendy – odparł Benedict takim tonem, jakby wyjaśniał sprawę przedszkolakowi – tam jest klucz, którym nakręca się świat. To znaczy podobno jest.

      Quentin nie był jakoś szczególnie zainteresowany filloriańskim folklorem.

      – Może pojedziesz z nami? – zaproponował. – Będziesz mógł narysować nową mapę wyspy, skoro ta jest do kitu.

      No proszę, a teraz był terapeutą młodzieży z problemami. Coś w tym chłopaku sprawiało, że miał ochotę nim potrząsnąć. Wyciągnąć go z jego strefy bezpieczeństwa, żeby przestał szydzić ze wszystkich, którzy wychodzili poza swoją. Zmusić go do myślenia dla odmiany o czymś innym niż własna neuroza. To było trudniejsze, niż się wydawało.

      – Nie zakwalifikowano mnie do pracy w terenie – mruknął Benedict, znów spuszczając wzrok. – Jestem kartografem, a nie geodetą. – Quentin widział, że jego oczy wędrują ciągle ku mapie, ku temu nieregularnemu fistaszkowi wyspy. Było oczywiste, że młody panicz Benedict woli żyć wśród map niż w rzeczywistych miejscach. – Rysunek jest… – tu przez zaciśnięte zęby wydał dźwięk, który był zapewne głoską „ch”. – Jezu Chryste.

      Wyrażenie „Jezu Chryste” młodzi Fillorianie przejęli od nowych władców. Nie sposób im było wyjaśnić, co to tak naprawdę znaczy. Byli przekonani, że coś nieprzyzwoitego.

      – W imieniu królestwa Fillory – zaintonował Quentin – niniejszym kwalifikuję cię do pracy w terenie. Wystarczy?

      Powinien był zabrać ze sobą miecz. Benedict wzruszył ramionami, wyraźnie zażenowany. Dokładnie to samo zrobiłby Quentin dziesięć lat temu. Miał wrażenie, że niemal lubi tego chłopaka. Zapewne Benedict uważał, że nikt nie potrafi zrozumieć, jak się czuje. Uświadomiło to Quentinowi, jak daleko sam zaszedł. Może mógłby pomóc Benedictowi.

      – Pomyśl o tym. Powinniśmy zabrać ze sobą kogoś, kto zaktualizuje mapy.

      Choć zdaniem Quentina ta na stole była całkiem w porządku. Bezmyślnie zaczął kręcić korbką mosiężnego aparatu do przeglądania. Urządzenie okazało się sprawne. Korbka wprawiła w ruch małe niewidoczne kółka i Najdalsza Wyspa odpłynęła, nawinięta na drugą rolkę. Kręcił korbką dalej. Po stole przesuwały się całe metry kremowego, pustego papieru ozdobionego tu i ówdzie kropkowanymi liniami i maleńkimi numerkami. Pusty ocean.

      Wreszcie rolka się skończyła, a wolny koniec wypadł z aparatu i zaczął łopotać.

      – Niewiele tam poza tym jest – stwierdził, ponieważ poczuł, że powinien coś powiedzieć.

      – To ostatnia mapa w katalogu – odparł Benedict. – Nikt jej nie oglądał, odkąd tu pracuję.

      – Mogę ją zabrać?

      Benedict się zawahał.

      – W porządku. Jestem królem, wiesz. Więc technicznie rzecz ujmując, to moja mapa.

      – I tak muszę zrobić wypis.

      Chłopak starannie zwinął mapę i umieścił w skórzanym futerale, po czym wręczył Quentinowi kawałek papieru upoważniający go do wyniesienia jej z pokoju. I podpisał wypis. Nazywał się Benedict Fenwick.

      Benedict Fenwick. Jezu Chryste. Nic dziwnego, że jest taki nachmurzony.

* * *

      Quentin miał więc stary statek, który został wskrzeszony z martwych. A także niezwykle efektywnego i niewątpliwie psychotycznego ochroniarza oraz enigmatyczną królowąwiedźmę. Nie była to może Drużyna Pierścienia, no ale i nie zamierzał ratować świata przed Sauronem, a jedynie przeprowadzić kontrolę podatkową u bandy wsiowych wyspiarzy. Tyle musiało mu wystarczyć. Opuścili Zamek Białoszczyty trzy tygodnie, co do dnia, po śmierci Jollyby’ego.

      W porcie wiała silna, słona bryza. Żagle „Mundżaka” czekały, by ją pochwycić i pognać za horyzont. Były śnieżnobiałe z bardzo bladobłękitnym baranem Fillory, namalowanym w taki sposób, jakby to był znak wodny. Ich skraje tak łopotały i drżały, że ledwie dało się powstrzymywać podniecenie. To był wspaniały statek.

      Na nabrzeżu grała orkiestra dęta. Dyrygent zachęcał muzyków, by grali coraz głośniej, ale wiatr porywał tony, gdy tylko opuszczały instrumenty. Na pół godziny przed wypłynięciem zjawił się Benedict Fenwick. Na plecach niósł zapasowe ubrania, a w ręku podróżną torbę wypchaną brzęczącym sprzętem do sporządzania map. Kapitan – był nim oczywiście admirał Lacker, bynajmniej nie zbity z pantałyku – przydzielił mu ostatnią wolną kabinę.

      Eliot odprowadził Quentina do portu.

      – A więc – powiedział.

      – A więc.

      Stali razem przy trapie.

      – Naprawdę zamierzasz to zrobić.

      – Myślałeś, że blefuję?

      – Troszeczkę – przyznał Eliot. – Pożegnaj ode mnie Julię. I nie zapomnij, co ci o niej powiedziałem.

      Julia już zdążyła się zamknąć w swojej kabinie z miną kogoś, kto nie planuje wyjść, póki nie dotrze do celu.

      – Nie zapomnę. Poradzisz sobie bez nas?

      – Jasne.

      – Jeśli