Zabawna sprawa – czy może raczej jedna z licznych jakże zabawnych spraw – ale nikt tego nie zauważył. Nikt nie dostrzegł, że Julia ma coraz mniej do powiedzenia Jamesowi, ani że na trzy tygodnie przed koncertem z okazji końca roku szkolnego straciła swoje pierwsze miejsce w sekcji obojów w orkiestrze Manhattańskiej Szkoły Muzycznej, gdzie panowała dzika rywalizacja, oddając wspaniałe solo w Piotrusiu i wilku (temat kaczki) wyraźnie gorszej od niej Evelyn Oh, której wykonanie brzmiało – jakże odpowiednio – zupełnie jak kwakanie jakiejś pierdolonej kaczki, podobnie zresztą jak wszystko, co wydobywało się z pierdolonego oboju pierdolonej Evelyn Oh.
Druga Julia nie była specjalnie zainteresowana Jamesem, grą na oboju ani szkołą. Tak bardzo, że zrobiła coś naprawdę głupiego, to znaczy udawała, że złożyła papiery do college’u, choć tak naprawdę ich nie złożyła. Przewaliła wszystkie możliwe terminy zgłoszeń. Tego też nikt nie zauważył. Mieli to dostrzec dopiero w kwietniu, kiedy zdolna, piątkowa Julia nie dostanie się do żadnego college’u. Druga Julia uruchomiła bombę zegarową, która miała wysadzić w powietrze życie pierwszej Julii.
To było w grudniu. W marcu Julia była już o włos od zerwania z Jamesem. Ufarbowała włosy na czarno i malowała na czarno paznokcie, żeby bardziej przypominać tę drugą Julię. James początkowo uznał, że to szalenie seksowne i gotyckie i zaczął się jeszcze bardziej starać, jeśli chodzi o seks, co nie było pożądanym efektem ubocznym, ale przynajmniej pozwalało unikać rozmowy, a rozmowy robiły się coraz trudniejsze. James i Julia nigdy nie byli tak dobrą parą, na jaką wyglądali – James nie był prawdziwym maniakiem nauki, tylko kimś maniakoprzyjaznym, maniakokompatybilnym, a Julia musiała mu tyle razy tłumaczyć swoje aluzje do Gödla, Eschera i Bacha, że stało się to wreszcie problemem. Już wkrótce zresztą miał się domyślić, że ona nie odgrywa przed nim seksownej gotyckiej laski w depresji, tylko że naprawdę jest seksowną gotycką laską w depresji.
A Julii się to podobało. Zanurzyła palce u nóg w stawie złego zachowania i okazało się, że temperatura jest właściwa. Zabawnie dla odmiany stać się problemem. Julia była bardzo bardzo dobra przez bardzo bardzo długi czas, a jeśli jesteś zbyt dobry zbyt długo, ludzie zaczynają o tobie zapominać. Nie stanowisz problemu, więc mogą cię wykreślić z listy rzeczy, którymi muszą się martwić. Nikt się o ciebie nie boi. Boją się o złe dziewczyny. Na swój milczący sposób, po raz pierwszy w życiu Julia zaczęła powodować nieco zmartwień. I dobrze się z tym czuła.
A potem do domu przyjechał Quentin. Julii jakoś okropnie trudno było się skupić na zagadnieniu, gdzie mianowicie zniknął po pierwszym semestrze, rozpoznawała natomiast mgłę, która jej to uniemożliwiała. Już ją wcześniej napotkała: to była ta sama mgła, która otaczała jej stracone popołudnie. Jego historyjka, że porzucił liceum wcześniej, by zacząć naukę w jakimś superekskluzywnym eksperymentalnym college’u, śmierdziała jej zdaniem podobnie, jak wspomnienia pierwszej Julii. Jak podróbka.
W zasadzie zawsze lubiła Quentina. Był sarkastyczny i upiornie zdolny, a na pewnym poziomie; wymagał zapewne lat terapii i może środków antydepresyjnych. Czegoś, co nieco zmniejszyłoby absorpcję serotoniny, która zachodziła w jego mózgu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Julia źle się czuła z tym, że się w niej kocha, ponieważ jej zdaniem był zupełnie nieatrakcyjny. No może nie aż tak źle, szczerze mówiąc, Quentin wyglądał przyzwoicie, lepiej, niż sądził, ale Julię odpychała ta jego szczeniacka obsesja na punkcie Fillory. Na szczęście była dostatecznie bystra, by wiedzieć, czyj to jest problem: nie jej.
Kiedy jednak Quentin przyjechał do domu w marcu, coś się w nim zmieniło, a to coś nie należało do tego świata i sprawiało, że błyszczały mu oczy. Nic nie powiedział, ale i nie musiał. Z jego palców wydobywał się taki zapach, jakby dotknął wielkiego generatora Van de Graffa w muzeum nauki. Ten człowiek zajmował się błyskawicami.
Poszli w trójkę na przystań na kanale Gowanus. Julia paliła papierosa za papierosem i tylko na niego patrzyła. I już wiedziała: on przeszedł na drugą stronę, a ona nie.
Miała wrażenie, że go tam widziała, na egzaminie w Brakebills, w sali z narysowanym kredą zegarem, ze szklankami z wodą i znikającymi uczniami. Teraz wiedziała, że ma rację. Wiedziała też, że z nim było inaczej. Kiedy wszedł do tej sali, zakasał rękawy i po prostu przegryzł się przez ten cholerny egzamin. Czy to dlatego, że przez całe życie pragnął, aby mu się przydarzyło właśnie coś takiego? Cholera, on praktycznie na to czekał! Zastanawiał się, kiedy to nadejdzie, a kiedy się zdarzyło, po prostu był przygotowany.
Tymczasem Julia została wzięta przez zaskoczenie. Nigdy nie oczekiwała, że przytrafi jej się coś wyjątkowego. Ona sama miała dbać o to, by w jej życiu zdarzały się wyjątkowe rzeczy. To było dużo rozsądniejsze z punktu widzenia rachunku prawdopodobieństwa, zważywszy na to, jak niewielkie miała szanse, że coś równie ekscytującego jak Brakebills kiedykolwiek po prostu spadnie jej z nieba. Kiedy więc znalazła się w tej sali, jej mózg się wycofał i zaczął oceniać, jakie to wszystko jest dziwaczne. Poradziłaby sobie z matematyką, na pewno. Chodziła na dodatkowe zajęcia z Quentinem, odkąd skończyli dziesięć lat, i umiała dokładnie to samo co on – mogła prowadzić tyłem i bez trzymanki, jeśli to konieczne.
Tylko że za dużo czasu poświęciła na rozglądanie się, na próby rozgryzienia, co się tak naprawdę dzieje i co to implikuje. Nie przyjęła tego wszystkiego z całym dobrodziejstwem inwentarza, jak Quentin. W jej mózgu dominowała jedna myśl: dlaczego siedzicie tu wszyscy i rozwiązujecie zadania z geometrii różniczkowej, skoro wokoło złamane zostały podstawowe prawa termodynamiki i fizyki Newtonowskiej? To się dla niej liczyło bardziej. Egzamin był ostatnim z jej priorytetów, najmniej interesującą rzeczą w tej sali. I nadal uważała, że jej reakcja na zaistniałą sytuację była właściwa dla osoby rozsądnej i inteligentnej.
Ale teraz to Quentin był w środku, a ona siedziała i paliła papierosa za papierosem na przystani nad kanałem Gowanus ze swoim chłopakiem – w połowie orkiem. Quentin zdał egzamin, ona nie. Wyglądało na to, że już nie wystarczy rozsądek i inteligencja. A właściwie, że nic już nie dają.
Dopiero kiedy Quentin wyjechał, Julia tak naprawdę spadła w przepaść.
Można było to nazwać depresją. Czuła się gównianie, przez cały czas. Jeśli na tym polega depresja, to na pewno ją miała. I to tę zaraźliwą wersję, bo złapała ją od świata.
Psychiatra, do którego ją posłali, postawił bardziej precyzyjną diagnozę: dystymia, którą zdefiniował jako niezdolność do cieszenia się rzeczami, którymi powinna się cieszyć. Uznała tę ocenę za poprawną, ponieważ faktycznie niczym się nie cieszyła, chociaż pojęcie „powinna” było tak pojemne, że mogłaby z nim polemizować na gruncie semiotyki dystymii, gdyby tylko miała na to dość energii. Było bowiem coś, z czego się cieszyła, a raczej z czego cieszyłaby się, wszystko jedno, czy powinna, czy nie. Po prostu nie miała dostępu do tego czegoś. Tym czymś była magia.
Świat wokół niej, ten normalny, zwyczajny świat, stał się dla niej pustynią. Był zgliszczami po apokalipsie: puste sklepy, puste domy, nieruchome, wypalone w środku samochody, martwe światła drogowe wiszące nad pustymi ulicami. To stracone listopadowe popołudnie stało się czarną dziurą, która wchłaniała całą resztę jej życia. A kiedy spadnie się niżej niż promień Schwarzschilda, cholernie trudno jest się wydostać.
Wydrukowała sobie pierwszą zwrotkę poematu Donne’a i przyczepiła na drzwiach pokoju:
Słońce już zgasło, na kopule mrocznej
Iskrzą się tylko gwiazd zimne diamenty;
Sok