Król magii. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7508-658-4
Скачать книгу
stał przy sterze, u boku admirała Lackera, uzbrojony w księgę z mapami, które prezentowały podejścia do Najdalszej Wyspy. Jej stronice pokrywały fachowo wyglądające kropki i wygięte, koncentryczne izobary. Benedict i admirał wspólnie wyszukiwali drogi przez labirynt mielizn i raf, które tylko oni dostrzegali, aż wyspa pojawiła się w zasięgu wzroku – mały skrawek białego piasku i zielonej dżungli hen na horyzoncie, z niewielkim wzniesieniem na środku.

      Była mniej więcej taka, jaką ją sobie Quentin wyobrażał. Okrążyli cypel i wpłynęli do płytkiej zatoki.

      W chwili gdy to zrobili, wiatr ucichł. „Mundżak” siłą rozpędu dotarł na środek portu, mącąc spokojną zieloną powierzchnię wody. Żagle łopotały bezradnie w ciszy, jaka zapadła. Równie dobrze mogłaby to być senna wioska na Lazurowym Wybrzeżu. Wąski pas piasku pokrywały gdzieniegdzie suche wodorosty i włókna, które wciąż odpadają z palm. Piekły się powoli w popołudniowym upale. Widać było przystań i kilka niskich domków oraz jeden dość okazały, który mógł być hotelem albo wiejskim klubem. Nie dostrzegli natomiast żywej duszy.

      Zapewne to pora sjesty. Wbrew sobie Quentin był pełen wyczekiwania. Nie bądź idiotą, pomyślał. To zwyczajne zlecenie. Przypłynęliśmy tu ściągnąć podatki.

      W milczeniu opuścili szalupę. Quentin zszedł do niej, a za nim Bimbo i Benedict, który na chwilę zapomniał o dąsach, podniecony początkiem nowej pracy. W ostatniej chwili na pokład wyszła też Julia. Leniwiec zwisający z belki w ładowni nie chciał iść, ale nim przymknął sennie oczy, powiedział, aby pamiętali, że jest wszystkożerny, jeśli natrafią na szczególnie soczyste pędy albo małą jaszczurkę.

      Długi, wąski i rozchwiany pomost kończył się absurdalną małą kopułką. Powiosłowali w jego stronę. Woda w zatoce była gładka jak w stawie. Przez całą drogę ani nikogo nie widzieli, ani nie słyszeli.

      – Upiornie – stwierdził Quentin na głos. – Boże, mam nadzieję, że ten brak żywej duszy nie oznacza tego, co się zdarzyło w Roanoke2.

      Nikt się nie odezwał. Quentinowi brakowało rozmów z Eliotem, czy nawet z Janet. Jeśli Julia była rozbawiona, czy choćby złapała aluzję, nie dała tego po sobie poznać. Zachowywała dystans, odkąd opuścili Zamek Białoszczyty. Nie chciała rozmawiać z nikim ani nikogo dotykać – ręce położyła na kolanach, a łokcie przycisnęła do boków.

      Quentin popatrzył na brzeg przez składany teleskop, który dzięki sprytnemu zaklęciu pokazywał i widzialne, i niewidzialne istoty, a przynajmniej większość. Wybrzeże wyglądało na autentycznie wymarłe. Jeśli wyregulowało się odpowiednio teleskop – miał do tego celu dodatkowe pokrętło – pokazywał również widok z niedawnej przeszłości. Nikt nie odwiedził tej plaży od co najmniej godziny.

      Pomost zatrzeszczał w ciszy. Upał był morderczy. Quentin chciał zejść z pokładu pierwszy, jako król, ale Bimbo się uparł. Bardzo poważnie traktował swoje obowiązki królewskiego ochroniarza. Nie był wcale taki zabawny jak jego imię. Zresztą w ogóle nie byłoby to możliwe, ponieważ jego imię brzmiało jak imię klauna występującego na przyjęciach dla dzieci.

      Duży budynek, który widzieli wcześniej, wzniesiono z drewna i pomalowano na biały kolor. Front zdobiły jońskie kolumny i ogromne przeszklone drzwi. Wszędzie obłaziła farba. Wyglądał jak stary dom na plantacji na Południu. Bimbo otworzył drzwi i wszedł do środka, Quentin ruszył zaraz za nim. Chciał przeżyć dreszczyk emocji z obawy przed nieznanym, choćby króciutki. W porównaniu z blaskiem na zewnątrz wnętrze zdawało się tonąć w mroku. Panował tu przyjemny chłód.

      – Uważaj, wasza królewska mość – powiedział Bimbo.

      Kiedy oczy Quentina przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczył zaniedbany, ale urządzony z rozmachem pokój. Na środku stało biurko, a za nim siedziała mała dziewczynka o prostych blond włosach, z zapałem kolorując coś na kartce papieru. Kiedy ich zobaczyła, odwróciła się i krzyknęła w stronę schodów:

      – Ma-mu-siu! Tu są ludzie!

      Potem odwróciła się do nich.

      – Nie nanieście piasku do domu – powiedziała i wróciła do kolorowania. – Witamy w Fillory – dodała po chwili, nie podnosząc głowy.

* * *

      Dziewczynka nazywała się Eleanor. Miała pięć lat i świetnie potrafiła rysować królikopegazy, które wyglądały zupełnie jak normalne pegazy, tylko że zamiast uskrzydlonymi końmi były uskrzydlonymi królikami. Quentin nie wiedział do końca, czy były to rzeczywiste istoty, czy wymyślone; w takich sprawach w Fillory nigdy nie można było mieć całkowitej pewności. Mamusia zbliżała się do czterdziestki, była ładna, miała wąskie wargi i bladą nietropikalną cerę. Zeszła wytwornie po schodach, na wysokich obcasach i w eleganckim kostiumie ze spódnicą, po czym bezceremonialnie zepchnęła Eleanor z krzesła, co ta przyjęła ze spokojem, zabrała swoje rysunki i kredki i pobiegła na górę.

      – Witamy w królestwie Fillory – oznajmiła kobieta gardłowym altem. – Jestem agentem celnym. Proszę podać nazwiska i kraj pochodzenia.

      Otworzyła bardzo oficjalnie wyglądający rejestr i ujęła w dłoń dużą, nasączoną czerwonym tuszem pieczęć.

      – Jestem Quentin – powiedział Quentin. – Coldwater. Jestem królem Fillory.

      Kobieta zawahała się, uniosła brwi, rękę z pieczęcią nadal trzymała w górze. Dobrze sobie radziła: seksowna profesjonalistka, nieco ironiczna. Wyraźnie miała w sobie coś z wampa.

      – Jesteś królem Fillory?

      – Jestem jednym z królów Fillory. Jest ich dwóch.

      Odłożyła pieczęć. W rubryce „zawód” wpisała „król”.

      – W takim razie… z Fillory?

      – No tak.

      Znów zrobiła wpis.

      – No cóż – westchnęła i zamknęła rejestr. Nie miała okazji użyć pieczęci. – Skoro jesteście z Fillory, nie będzie wiele papierkowej roboty. Myślałam, że może jesteście zza morza.

      – Zwracaj się z szacunkiem do jego królewskiej mości – warknął Bimbo. – Rozmawiasz z królem, a nie z jakimś zabłąkanym rybakiem.

      – Wiem, że to król – odparła kobieta. – Właśnie mi to powiedział.

      – Więc zwracaj się do niego per „wasza królewska mość”!

      – Przepraszam. – Odwróciła się do Quentina, próbując, ale bez nadmiernego wysiłku, ukryć rozbawienie. – Wasza królewska mość. Nieczęsto przybywają tu królowie. Trzeba się do tego przyzwyczaić.

      – W porządku – odpuścił Quentin. – Słuchaj, Bimbo, sam się zajmę swoją godnością, dzięki. – Zwrócił się do agentki. – Możesz podstemplować mój formularz, jeśli chcesz.

      Bimbo rzucił mu spojrzenie mówiące dobitnie, że jego zdaniem nie ma bladego pojęcia, jak być królem.

      Agentka nazywała się Elaine. Kiedy upewniła się co do ich statusu imigracyjnego, zmieniła się w uprzejmą gospodynię. Na Najdalszej Wyspie przyjęło się pić koktajle mniej więcej o tej porze, wyjaśniła, ale może wcześniej woleliby obejrzeć wyspę? Oczywiście. Tylko musi ich ostrzec, że trzeba będzie nieść Eleanor na barana. Była słodkim dzieckiem, ale roztrzepanym i bardzo leniwym.

      – Straszna z niej flirciara. Zawsze czepia się mężczyzn, a jeśli uzna cię za łatwy cel, będziesz ją nosić przez resztę dnia.

      Przeszli za Elaine przez ambasadę, bo okazało się, że ten wielki budynek to właśnie ambasada. Była mroczna i zaskakująco elegancka, z masą skórzanych foteli i ciemnego drewna, coś jak angielski klub dla dżentelmenów. Trudno


<p>2</p>

Pierwsza angielska kolonia w Ameryce Północnej, której mieszkańcy zaginęli w tajemniczy sposób (przyp. tłum.).