– Czy to w tym miejscu powinienem zapytać: „Pojedynki? Jakie pojedynki?”.
– No, turniejowe. Walki na miecze. Nie widziałeś plakatów? Ten stół też wylatuje – powiedział Quentin do gospodyni, która kierowała ruchem służących. – Przestawcie go gdzie indziej. Organizuję turniej, żeby wyłonić najlepszego szermierza w Fillory.
– Nie możesz go zorganizować na zewnątrz?
– A jak będzie padać?
– A jak będę chciał coś zjeść?
– Powiedziałem im, żeby serwowali kolacje w twojej sali audiencyjnej. Będziesz musiał przyjmować audiencje gdzie indziej. Może na zewnątrz?
Jeden ze służących na kolanach kreślił kredą planszę.
– Quentin, rozmawiałem właśnie z kimś z gildii budowniczych statków – powiedział Eliot. – Masz pojęcie, ile nas kosztuje ten twój statek? Ten „Szakal” czy jak mu tam?
– Nie „Szakal”. „Mundżak”.
– Mniej więcej tyle, ile przynoszą podatki z Najdalszej Wyspy przez dwadzieścia lat, tyle nas kosztuje – Eliot sam sobie odpowiedział na pytanie. – Tak na wypadek, gdybyś był ciekaw, ile nas kosztuje.
– Nie byłem ciekaw.
– Ale dostrzegasz ironię?
Quentin się zastanowił.
– Tak. Ale tu nie chodzi o pieniądze.
– No to o co?
– O zachowanie formy – odparł Quentin. – Właśnie ty powinieneś to rozumieć najlepiej.
Eliot westchnął.
– Chyba niestety rozumiem – stwierdził.
– Poza tym potrzebuję tego. Tylko tyle mogę ci powiedzieć.
Eliot kiwnął głową.
– To też rozumiem.
Kilka dni później w mieście zaczęli zjawiać się zawodnicy. To była dziwaczna zbieranina: mężczyźni i kobiety, wysocy i niscy, znękani i groźni, pokryci bliznami i napiętnowani, ogoleni i cali w tatuażach. Przybył nawet wędrowny szkielet i ożywiona zbroja. Mieli miecze, które błyszczały i brzęczały, i płonęły, i śpiewały. Para przystojnych bliźniąt syjamskich zaproponowała, że przystąpi do turnieju indywidualnie, a na wypadek, gdyby wygrali, szlachetnie zobowiązali się walczyć ze sobą. Przybył nawet inteligentny miecz spoczywający na jedwabnej poduszce i wyjaśnił, że życzy sobie wziąć udział w turnieju, potrzebuje tylko kogoś, kto zechciałby go dzierżyć.
Pierwszego dnia turnieju stoczono tyle pojedynków, że część uczestników musiała jednak przenieść się na zewnątrz, na drewniane podwyższenia ustawione na dziedzińcu. Panowała atmosfera jak w cyrku. Pogoda właśnie się zmieniała – to był pierwszy zimny poranek w tym roku – i oddechy walczących przechodziły w parę. Rozpoczęli od dziwacznych rozgrzewek i stretchingów na mokrej trawie.
Na coś takiego właśnie Quentin miał nadzieję. Nie był w stanie usiedzieć dość długo, żeby obejrzeć cały pojedynek od początku do końca, zawsze na następnej planszy działo się coś ważniejszego. Poranny spokój zakłóciły okrzyki, brzęk mieczy i dziwne zawołania bojowe oraz inne, trudniejsze do zidentyfikowania dźwięki. To było jak bitwa, wyjąwszy śmierć i cierpienie.
Minęły całe trzy dni, nim wyłoniła się para finałowa. Po drodze doszło do kilku incydentów oraz wybuchów, kiedy przez zabezpieczenia przebiła się zakazana broń lub co silniejsze zaklęcie, ale dzięki Bogu nikt nie został zbyt poważnie ranny. Nim się to wszystko zaczęło, Quentin igrał z romantycznym pomysłem, żeby osobiście włączyć się do turnieju, w przebraniu, ale teraz nie miał wątpliwości, że to by oznaczało katastrofę. Nie wytrwałby trzydziestu sekund.
Osobiście był jednak obecny przy finałowym starciu. Eliot i Janet też zgodzili się przyjść, choć tak cielesne wyczyny znajdowały się poza obszarem zainteresowań królowej Julii. Najrozmaitsi baronowie i dworzanie oraz przygodni goście zasiedli w rzędzie pod ścianami sali bankietowej, która nie prezentowała się najlepiej – Quentin żałował, że nie przeprowadził jednak turnieju na zewnątrz. Dwaj ostatni zawodnicy weszli razem, ramię w ramię, ale nie odzywali się do siebie.
Mimo wszystko byli do siebie dziwnie podobni: mężczyzna i kobieta, oboje szczupli, oboje średniego wzrostu i niczym się niewyróżniający. Spokojni i poważni, nie okazywali wrogości. To byli zawodowcy z górnej półki gildii najemników. Przebywali tu w interesach. Dzikość, jaka kryła się w ich szczupłych umięśnionych ciałach, trwała jeszcze w spoczynku. Kobieta nazywała się Aral. Mężczyzna nosił absurdalne imię Bimbo.
Aral walczyła z zasłoniętą twarzą, obandażowana jak ninja. Miała reputację eleganckiego wojownika, skupionego przede wszystkim na technice. Nikt nie był w stanie jej zmęczyć, czy nawet tknąć. Jej miecz wyglądał dziwacznie: lekko zagięty, w formie wydłużonej litery „s”. Piękny, ale bardzo niewygodny do noszenia, uznał Quentin. Nie wszedłby w pochwę.
Bimbo miał oliwkową cerę i opadające powieki, które nadawały jego twarzy wyraz melancholii. Ubrany był w coś, co zapewne kiedyś było mundurem oficerskim, ale usunięto z niego wszystkie baretki i galony, a walczył cienkim, elastycznym, przypominającym bat mieczem ze skomplikowaną plecionką na rękojeści, która nie wyglądała na filloriańską. Wygrał wszystkie pojedynki, szeptano jednak, że dokonał tego, niezbyt wiele walcząc. Jedno z jego starć rozpoczęło się rano i trwało niemal do zachodu słońca – Bimbo wykonywał niekończące się pozorowane ataki i uniki. Trzeba było zatrzymać cały turniej w oczekiwaniu na wynik.
W innym przeciwnik Bimba zaczekał na dzwon rozpoczynający mecz, po czym spokojnie zszedł z planszy, poddając pojedynek walkowerem. Najwyraźniej spotkali się już wcześniej i raz wystarczyło. Quentin nie mógł się doczekać, aż zobaczy, jak ktoś wreszcie zmusza Bimba do walki.
Skinął głową Wielkiemu Miecznikowi, by rozpoczął pojedynek. Aral wykonała sekwencję stylizowanych ruchów, malując w powietrzu płynne kształty swym wygiętym mieczem. Nie zbliżała się do przeciwnika. Sprawiała wrażenie tak skoncentrowanej na tych rytualnych, niemal abstrakcyjnych ruchach, że aż oderwanej od rzeczywistości. Bimbo obserwował ją przez chwilę, niepewnie machając mieczem, a potem przyłączył się do jej tańca. Zaczął wykonywać te same ruchy co przeciwniczka – stali się swymi lustrzanymi odbiciami. Najwyraźniej byli adeptami tego samego stylu walki i postanowili rozpocząć starcie w ten sam sposób. Przez tłum przebiegły chichoty. I rzeczywiście, to było śmieszne, jak mim naśladujący przechodnia. Ale żaden z walczących się nie śmiał.
Później Quentin nie był pewien, kiedy dokładnie zakończył się wstęp, a zaczęła właściwa walka. Przeciwnicy minęli się zbyt blisko, a wtedy jakby płomień świecy niechcący podpalił zasłonę. Między nimi przeskoczyła iskra, rozszczepialny materiał osiągnął masę krytyczną i nagle salę wypełnił brzęk stali uderzającej pospiesznie o stal.
Na tym poziomie zaawansowania pojedynek rozgrywał się zbyt szybko, by Quentin za nim nadążał. Ruchy, uniki i wypady gubiły się wszystkim prócz samych walczących. Na ich styl składały się łuki, obroty i ciągły ruch, szukanie luk w obronie i wieczne blokady. Odnosiło się wrażenie, że czytają sobie w myślach, i to na poziomie molekularnym, oceniając drgania i ruchy cząsteczek oraz zmiany ich ciężaru. Czynili eleganckie wypady, po których następowała sekwencja ruchów czasami obejmująca salto czy fikołek. Nagle porzucali ją w połowie i wszystko zmieniało się w chaos, aż wreszcie miecze blokowały się, a przeciwnicy odrywali się od siebie i zaczynali wszystko od początku.
Jezu, pomyślał Quentin. A ja zamierzam wsiąść na statek z jednym z nich. To było trochę nazbyt realistyczne. Ale i elektryzujące: oto miał przed sobą ludzi,