Król magii. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7508-658-4
Скачать книгу
popatrzyła na morze. Oczy miała równie czarne jak wczoraj i nie musiała osłaniać ich przed słońcem. Co więcej, patrzyła prosto w nie.

      – One również są do twojej dyspozycji, wasza wysokość – oświadczył admirał. – Oczywiście.

      Julia ruszyła najbliższym pomostem, wyprostowana, zdecydowanym krokiem do przycumowanego tam skromnego jednomasztowego kutra rybackiego. Wskoczyła na pokład i zaczęła go odcumowywać.

      – Chodź, Quentinie – zawołała.

      Lacker gestem wskazał Quentinowi, żeby ruszył przodem.

      – Czasami trzeba po prostu coś zrobić, Quentinie – powiedziała, kiedy wszedł na pokład. – Za dużo czasu poświęcasz na oczekiwanie.

      Dobrze było znaleźć się na wodzie, chociaż wiatr prawie nie wiał, a kiedy kuter rozgrzał się na słońcu, zaczął cuchnąć. Gdy wypłynęli, spod pokładu wyszedł właściciel, który zapewne tam spał, człowiek z szarą brodą, ogorzały od wiatru i słońca. Miał na sobie kombinezon, pod który najwyraźniej nic nie włożył. Lacker zwrócił się do niego w języku, którego Quentin nie rozpoznał. Na szczęście wcale nie wydawał się urażony, czy nawet zaskoczony, że na pokładzie jego kutra znajduje się dwoje monarchów i admirał.

      Jeśli chodzi o Lackera, było mu wyraźnie niewygodnie w mundurze galowym, kiedy zwiedzali jeszcze większą zbieraninę nieodpowiednich statków. Większość stała tu na kotwicy ze względu na zbyt duże zanurzenie: ogromny awanturniczy okręt, nadęty jacht jakiegoś szlachcica, gruba kupiecka balia w kolorze masła.

      – A może ten? – spytał Quentin, wskazując ręką.

      – Błagam o wyrozumiałość, wasza wysokość, ale mój wzrok ucierpiał w służbie naszego wielkiego narodu. Chyba nie mówisz o tym…

      – Tak. – Koniec tego dramatu. – O tamtym. Tam.

      Z cypla wielkiej zatoki wyłaniała się płaska mierzeja. Tuż koło niej, na płyciźnie, leżał statek. Przypływ osadził go delikatnie na boku, na piaszczystym dnie. Jego podbrzusze wyglądało jak biały brzuch wieloryba.

      – Ten statek, wasza wysokość, od dawna nie opuszczał zatoki.

      – Mimo to.

      Upierał się po części z zamiłowania do precyzji, a po części z powodu perwersyjnego pragnienia odegrania się na admirale, który mimo obietnicy zachowywał się trochę jak dupek. Właściciel statku i admirał wymienili spojrzenia. Ich znaczenie było jasne: ten facet jest walnięty.

      – To może wróćmy na „Ziołowe Wzgórza”.

      – Tak zrobimy – zapewniła Julia. – Ale najpierw król Quentin chce obejrzeć tamten statek.

      Przyhalsowanie do niego zabrało im dziesięć minut. Żagiel łopotał, kiedy rybak dzielnie płynął pod wiatr. Quentin zapisał sobie w myślach, żeby mu potem hojnie zapłacić za te wysiłki. Okrążyli wrak leżący obojętnie na płyciźnie. Kadłub pomalowano na biało, ale farba z czasem się złuszczyła, odsłaniając szare drewno. Miał nieco dziwną sylwetkę – było w niej coś zaskakująco obłego. Kończyła się długim wąskim bukszprytem, który złamał się na pół.

      Podobał mu się. Nie wyglądał ani groźnie i masywnie jak okręty wojenne, ani zbyt ładnie, jak jachty. Był elegancki, ale odpowiedni. Szkoda, że to wrak, a nie statek. Może gdyby przybył tu z pięćdziesiąt lat wcześniej?

      – Co myślicie?

      W zapadłej ciszy kil kutra szorował głośno o piasek. Admirał Lacker popatrzył na horyzont. Odchrząknął.

      – Myślę, że ten statek widział już lepsze czasy, wasza wysokość – powiedział.

      – Jak ci się wydaje, co to było?

      – Wół roboczy – wtrącił się chrapliwym głosem właściciel kutra.

      – Klasa „Jeleń”. Pływał do Longfall.

      Quentin nie miał pojęcia, że on mówi po angielsku.

      – Fajnie wygląda – stwierdził. – Czy raczej wyglądał.

      – Owszem – powiedział poważnie admirał Lacker. – Jeden z najpiękniejszych statków, jakie zbudowano.

      Quentin nie miał pojęcia, czy Lacker żartuje, czy mówi poważnie. Choć w zasadzie było oczywiste, że admirał nigdy nie żartuje.

      – Naprawdę?

      – Żaden statek nie pływał tak jak te klasy Jeleń – wyjaśnił Lacker. – Budowano je do przewożenia lodu z Longfall, a w drodze powrotnej – zimnicy. Szybki i mocny. Nadawał się na rejs do piekła i z powrotem.

      – Ha. Więc czemu się już ich nie widuje?

      – W Longfall skończył się lód – odparł rybak. Teraz zrobił się całkiem rozmowny. – Więc przestaliśmy im wysyłać zimnice. To był koniec klasy Jeleni. Większość rozebrano ze względu na zegarowe drewno, sprzedawano je na deski. Lorianie budowali te statki. Każdy budowniczy okrętów w Fillory próbował je kopiować, ale był pewien sekret, którego nikt nie znał. Moim pierwszym statkiem była „Bardzo Szybka Pikieta” z Hartheim. Żaden inny nie mógł nas dogonić, jednak raz w drodze na północ statek klasy Jeleń minął nas, tak po prostu. Płynęliśmy pod pełnymi żaglami, a wydawało się, że stoimy w miejscu.

      Quentin kiwnął głową. Z pokładu wraku poderwało się kilka małych ptaków, unosiły się przez chwilę na wietrze, a potem usiadły z powrotem. Kuter przepłynął na drugą stronę i teraz widzieli pokład, który zapadł się co najmniej w dwóch miejscach. Na rufie widniała wymalowana nazwa statku: „MUNDŻAK”.

      To nie była powieść o Fillory. Gdyby była, to byłby jego statek.

      – No to myślę, że ustalone – powiedział Quentin. – Wracajmy, proszę, na „Ziołowe Wzgórza”.

      – Na „Ziołowe Wzgórza”, wasza wysokość.

      – A jak tam dotrzemy, powiedz kapitanowi, żeby przypłynął tu tą swoją zaszczurzoną łajbą i ściągnął go – wskazał „Mundżaka” – do suchego doku. Przejmujemy go.

      Poczuł się świetnie. Na niektóre rzeczy nigdy nie jest za późno.

* * *

      Doprowadzenie „Mundżaka” – okazało się, że to nazwa gatunku jelenia – do stanu pływalności musiało zabrać ze dwa tygodnie, nawet gdyby Quentin wykorzystał swe królewskie prerogatywy i ściągnął najlepszych budowniczych statków, co zresztą zrobił. Nie szkodzi. Miał dzięki temu czas na inne przygotowania.

      Tak długo nie dawał ujścia nerwowej energii, że wreszcie chciał coś z tym zrobić. Nie sądził, że ma jej w sobie aż tyle. Mógłby nią zasilać niewielkie miasteczko. Następnego dnia kazał rozwiesić na rynkach wszystkich miast w kraju obwieszczenie. Organizował turniej.

      Prawdę powiedziawszy, miał bardzo niejasne pojęcie o tym, jak się organizuje turniej, czy nawet o co w nim chodzi. W zasadzie wiedział tylko, że było to coś, czym zajmowali się królowie w okresie między narodzinami Jezusa a śmiercią Szekspira, czyli w jego mniemaniu granicznymi datami średniowiecza. Miał świadomość, że na turniejach walczyło się na kopie i że go to w ogóle nie interesuje. Jego zdaniem było to zbyt dziwaczne i falliczne, a poza tym niebezpieczne dla koni.

      Walka na miecze natomiast interesowała go bardzo. Nie czysta szermierka, czy raczej nie tylko szermierka – nie chciał się pakować w nic równie formalnego. Myślał raczej o czymś w rodzaju mieszanych sztuk walki. Biblia sztuk walki. Chciał wiedzieć, kto jest najlepszym szermierzem w królestwie: to miały być pieprzone filloriańskie igrzyska w walce na miecze. Tak więc wydał obwieszczenie: za tydzień od dziś wszyscy, którzy uważali, że potrafią walczyć na miecze, powinni się stawić na Zamku Białoszczytym