Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
Tu nic nie przysłaniało nagich kamiennych ścian, było bardzo jasno, a sama sala ciągnęła się i ciągnęła, i ciągnęła. Zupełnie jak w sztuczce z lustrami.

      Większość nastolatków była w wieku Quentina i reprezentowała podobny luz, czy może jego brak, choć nie wszystkie. Zauważył kilku punków, z czubami lub ogolonych na łyso, sporo gotów i jednego z tych superżydów, chasyda. Zbyt wysoka dziewczyna w za dużych okularach w czerwonej oprawie uśmiechała się do wszystkich głupkowato. Kilka młodszych dziewczyn wyglądało, jakby właśnie przestały płakać. Jeden chłopak nie miał koszuli, a na jego plecach pyszniły się czerwono-zielone tatuaże. Jezu, pomyślał Quentin. Co za rodzice pozwolili na coś takiego? Inny siedział na elektrycznym wózku inwalidzkim, jeszcze inny nie miał lewej ręki. Ubrany był w ciemną koszulę, a jeden rękaw miał zwinięty i spięty srebrną spinką.

      Wszystkie ławki wyglądały identycznie, na każdej leżał zwykły niebieski formularz testu i bardzo cienki, bardzo ostro zatemperowany ołówek numer 3. Pierwsza znana rzecz, jaką Quentin tu zauważył. Zostało jedno wolne miejsce, daleko na tyłach klasy. Usiadł tam i przysunął krzesło z ogłuszającym skrzypieniem. Miał wrażenie, że mignęła mu w tłumie twarz Julii, ale odwróciła się niemal natychmiast, a zresztą i tak nie było już czasu na takie rzeczy, bo dziekan Fogg odchrząknął znacząco.

      – No dobrze – powiedział. – Kilka słów tytułem wstępu. Podczas egzaminu obowiązuje cisza. Możecie zaglądać do testów sąsiadów, jednak szybko się przekonacie, że będą zupełnie puste. Ołówki nie wymagają dodatkowego ostrzenia. Jeśli chcecie dostać szklankę wody, unieście w górę trzy palce, o tak. – Tu zademonstrował. – Nie martwcie się, że czujecie się nieprzygotowani. Do tego egzaminu nie można się przygotować, choć równie prawdziwe byłoby stwierdzenie, że przygotowywaliście się do niego przez całe życie. Skala ocen jest bardzo prosta: zaliczony lub nie. Jeśli zaliczycie, przejdziecie do drugiego etapu. Jeśli nie, a większość z was nie zaliczy, wrócicie do domów z wiarygodnym alibi oraz nielicznymi wspomnieniami z tego, co się tu działo. Egzamin trwać będzie dwie i pół godziny. Zaczynajcie.

      Dziekan odwrócił się do tablicy i narysował na niej zegar. Quentin spojrzał na pusty formularz testu na swojej ławce. Nie był już pusty. Wypełniały go pytania: litery dosłownie pojawiały się na jego oczach, kiedy patrzył na czysty papier.

      W klasie rozległ się głośny szelest przewracanych kartek, jakby do lotu poderwało się stado ptaków. Wszystkie głowy się pochyliły. Quentin rozpoznał ten ruch. Gest zajadłych kujonów – pogromców egzaminów – ruszających na łowy.

      I dobrze. Znalazł się wśród swoich.

      Quentin nie planował spędzić tego popołudnia – czy poranka, czy co to była za pora dnia – na wypełnianiu zestandaryzowanego testu na nieznany temat dla niezidentyfikowanej instytucji edukacyjnej w jakiejś innej strefie klimatycznej, gdzie nadal panowało lato. Miał odmrażać sobie dupę na Brooklynie i odbyć rozmowę kwalifikacyjną do Princeton z pewnym starym obywatelem, obecnie już nieżyjącym. Ale logika wydarzeń przytłoczyła wszystkie inne troski bez względu na to, jak dobrze ugruntowane. On zaś nigdy nie podważał zasadności logiki.

      Znaczna część testu domagała się wykonywania obliczeń, elementarnych z punktu widzenia Quentina tak niesamowicie dobrego z matematyki, że liceum musiało powierzyć część jego edukacji Brooklyn College. Nic bardziej niebezpiecznego niż zaawansowana geometria różniczkowa i kilka dowodów algebraicznych. W teście znajdowały się też bardziej egzotyczne pytania. Niektóre wydawały się zupełnie bezsensowne. W jednym z nich zaprezentowana została zakryta karta – nie prawdziwa, tylko rysunek jej grzbietu, rozumiecie, a na nim standardowo dwa anioły na rowerach – i polecenie jej odgadnięcia. Jaki to miało sens?

      Gdzieś dalej cytatowi z Burzy towarzyszyło polecenie stworzenia wymyślonego języka i przełożenia na niego tekstu Szekspira. Potem następowały pytania o gramatykę i ortografię tego języka, a jeszcze potem – słowo honoru, o co tu chodziło? – o geografię, kulturę i stosunki społeczne panujące w wymyślonym kraju, gdzie posługiwano się tym językiem. Potem Quentin musiał przetłumaczyć z powrotem cytat na angielski, zwracając szczególną uwagę na wszelkie zniekształcenia gramatyczne, jakie powstały w tym procesie, dobór słów i ich znaczenie. Poważnie. Zawsze na testach dawał z siebie wszystko, jednak w tym przypadku nie był pewien, co mianowicie powinien z siebie dać.

      Test zmieniał się w miarę wypełniania. Część poświęcona czytaniu ze zrozumieniem znikała w miarę czytania, po czym następowały pytania o to, co przeczytał. Zapewne jakiś nowy rodzaj skomputeryzowanego arkusza testowego – czy nie czytał gdzieś, że ktoś nad tym pracuje? Cyfrowy atrament? Cóż, rozdzielczość była świetna. Kazano mu narysować królika, ale ten nie chciał usiedzieć w miejscu, kiedy go wykańczał – jak tylko narysował mu łapy, zaczął się obleśnie drapać, a potem skakać po całej stronie, podgryzając inne pytania. Quentin musiał go gonić ołówkiem, by skończyć cyzelowanie futra. W końcu, żeby go spacyfikować, narysował pospiesznie kilka rzodkiewek, a potem otoczył go płotkiem, aby siedział w miejscu.

      Wkrótce zapomniał o wszystkim, skupiając się na wpisywaniu swym starannym charakterem pisma właściwych odpowiedzi przy kolejnych pytaniach i na zaspokajaniu wszelkich przewrotnych żądań stawianych przez test. Minęła godzina, nim choć podniósł wzrok znad papieru. Bolał go tyłek. Poruszył się na krześle, zauważył, że plamy słońca na podłodze zmieniły położenie.

      Zmieniło się coś jeszcze. Kiedy zaczynał test, w każdej ławce siedział nastolatek, natomiast teraz niektóre stały puste. Nie zauważył, żeby ktoś wychodził. W żołądku uformował mu się zimny kryształ wątpliwości. Jezu, musieli oblać. Nie przywykł do wyrzucania z klasy. Dłonie zaczęły mu się pocić, więc wytarł je o uda. Kim są ci ludzie?

      Kiedy przewrócił kolejną kartkę testu, następna strona okazała się pusta, widniało na niej tylko jedno słowo na samym środku – KONIEC – wypisane pełnym zawijasów pismem, jak w starych filmach.

      Odchylił się na krześle i przycisnął bolące wnętrza dłoni do bolących oczu. No cóż, minęły dwie godziny jego życia i nigdy ich już nie odzyska. Nie zauważył, żeby ktoś wstawał i wychodził, niemniej klasa wydawała się poważnie przetrzebiona. Wyszło chyba z pięćdziesiąt osób, teraz więcej było pustych ławek niż zajętych. Zupełnie jakby ktoś po cichu wyślizgiwał się z klasy za każdym razem, kiedy odwrócił głowę. Punk z tatuażami i bez koszuli nadal siedział na swoim miejscu. Najwyraźniej skończył albo się poddał i teraz zabawiał się zamawianiem licznych szklanek wody. Na blacie jego ławki stało ich pełno. Quentin przez ostatnie dwadzieścia minut egzaminu wyglądał przez okno i ćwiczył obracanie ołówka między palcami.

      Wreszcie wrócił dziekan.

      – Z radością informuję, że wszyscy przechodzicie do następnego etapu – oznajmił. – Będzie to egzamin indywidualny, przeprowadzony przez ciało pedagogiczne Brakebills. A tymczasem możecie porozmawiać i pokrzepić się.

      Quentin naliczył tylko dwadzieścia dwie zajęte ławki, czyli pewnie z jedną dziesiątą początkowej grupy. Wszedł cichy, komicznie poprawny kamerdyner w białych rękawiczkach i zaczął krążyć po klasie. Podał każdemu drewnianą tacę z kanapką – pieczona papryka chili i bardzo świeża mozzarella oraz chleb na zakwasie – przysadzistą gruszką i grubym kawałkiem ciemnej gorzkiej czekolady. Nalewał każdemu szklankę czegoś mętnego i gazowanego z małych butelek bez nalepek. Okazało się, że to napój grejpfrutowy.

      Quentin wziął swój lunch i przeszedł do pierwszego rzędu, gdzie zebrała się większość egzaminowanych. Czuł żałosną ulgę, że zaszedł tak daleko, choć nie miał pojęcia, dlaczego zdał, a inni oblali, ani co właściwie