I oto teraz byli tutaj synowie, bratankowie i młodsi bracia owych rycerzy, co podbili Peru – każdy będący małą fortecą, poruszającą się majestatycznie, nieustraszoną.
Srebrne trąby! Plac sczerniał od zgromadzonych ludzi, zatłoczony był każdy balkon, każde okno, każdy dach. Kobiety rzucały kwiaty, machały wachlarzami i chusteczkami, ich wysokie głosy mieszały się z krzykami mężczyzn. Dwudziestu czterech trębaczy w żółto-czerwonych płaszczach, halabardy straży niemieckiej, halabardy straży hiszpańskiej. Hieronim znał wszystkie te mundury. Ojciec Ramóna miał książkę z rycinami ich wszystkich. Wysocy oficerowie, bardzo wysocy rangą, wszyscy na koniach, błyskający złotem i srebrem.
A oto pojedynczy jeździec na cudownym białym rumaku z długą powiewającą grzywą i ogonem. Był ubrany w purpurę oraz złotą szatę, miał bladą twarz, jasne włosy i krótką brodę. Nikt nie ośmielił się dokuczać mu z tego powodu, jak dokuczano owemu chłopcu z Leganés o blond włosach. Przeciwnie, ludzie klaskali, wrzeszczeli i krzyczeli; przyprawiało to o zawrót głowy. Książę, to na pewno książę z rodziny królewskiej. Nie mógł to być cesarz, wszyscy wiedzieli bowiem, że jest stary. Książę...
Na dole na podwórcu przeor uśmiechnął się kwaśno:
– Ojciec prowincjał jak zwykle ma rację, señor Prévost. Niech chłopiec lepiej zostanie żołnierzem.
Harmider na zewnątrz sprawiał, że Prévost prawie go nie słyszał.
– Co się tam dzieje, wielebny przeorze? – krzyknął.
– Nie wie pan? Przejeżdża don Filip, książę Asturii.
Prévost pobladł śmiertelnie. Rzucił się w kierunku muru, zdołał w dzikim wyskoku schwycić chłopca za nogi i ściągnąć go w dół, jak chudy szarpiący się pakunek.
– Nie wolno – wysapał. – Nie wolno ci...
Jak tylko Hieronim dotknął stopami podłoża, natarł na grubasa jak młody tygrys:
– Jak pan śmie! Ja chcę go zobaczyć! To książę! Jak pan śmie tak mnie traktować!
– Uspokój się, chłopcze – przemówił przeor i Hieronim natychmiast się cofnął, ale pięści miał nadal zaciśnięte. Przeor poklepał go po ramieniu.
– To żołnierz, señor Prévost – powtórzył. – I wie pan... może zajść daleko...
2 (Hiszp.) czysta krew.
Rozdział trzeci
– Będzie tu lada moment – wyszeptała bez tchu doña Magdalena. – A ja nie wiem, co robić. Szkoda, że nie możesz mi pomóc, panie bracie. Wiem, że nie możesz. Nikt nie może. I nie powinnam była prosić cię o przybycie, to nie w porządku wobec ciebie...
– Jedyną rzeczą nie w porządku jest to, że przyprawiasz mnie o zawrót głowy – rzekł młody człowiek w skromnym czarno-białym habicie zakonu dominikanów. Uśmiechnął się: – Proszę cię, przestań chodzić tak tam i z powrotem. Ta salka na wieży jest za mała na takie doświadczenia. Dlaczego musimy tu być?
– Ponieważ jest to jedyne miejsce, z którego będę mogła widzieć, jak przybywają.
– Gómez na pewno zadmie w róg. Nie musisz być swym własnym stróżem. – Młody mnich potrząsnął głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Nie zmieniłaś się wiele, Magdaleno, prawda? Będąc jeszcze małą dziewczynką zawsze chciałaś wszystko robić sama.
– Jako małej dziewczynce nie pozwalano mi niczego robić samej, wiesz o tym. Nie mogła jednak powstrzymać uśmiechu i ich wzajemne podobieństwo ujawniło się w całej okazałości: zmrużone oczy, kiedy oboje podnieśli głowy, wystawiając wzajemnie ku sobie podbródki – ów rezolutny, okrągły podbródek rodu Ulloa... Lecz uśmiech młodej kobiety zblaknął i zniknął, zanim jeszcze zdążyła podejść ponownie do okna.
„Mogła być wspaniałą zakonnicą – pomyślał ojciec Domingo. – Gdyby wiedziała, że nie będzie miała nigdy własnego dziecka, pewnie nie poślubiłaby Quixady. A może by poślubiła? Nie był to właściwy moment, żeby zadawać jej takie pytanie. Quixada był znamienitym rycerzem i małżeństwo – jak do tej pory – było wzorowe, o ile wzorowym można nazwać małżeństwo, w którym mąż musiał spędzać tyle czasu z dala od żony, w polu, na dworze, na oficjalnych misjach...”
Magdalena zdawała się wiedzieć, o czym myślał.
– Pięć lat – rzekła – pięć lat małżeństwa i ani jeden rok, który mogliśmy spędzić razem od początku do końca, ani jeden, w którym nie byłby wezwany po paru miesiącach.
– Cesarz jest rywalem wielu żon – odpowiedział ojciec Domingo. – Gdybyś poślubiła zwykłego ziemskiego dziedzica zamiast prawą rękę Jego Cesarskiej Mości...
Jeśli miała przemówić, to teraz.
I przemówiła:
– Bóg i Jego święci zakazują mi odmawiać cesarzowi, co należy do cesarza, nawet jeżeli jest to coś najcenniejszego w moim życiu: obecność i dobro mego męża.
Skinął głową:
– Dama jest przede wszystkim istotą szlachetną, dopiero później kobietą.
– Rzeczywiście – z rezygnacją wzruszyła lekko ramionami. – Łatwo jest spełniać wymagania, panie bracie, gdy się wie, że nie ma wyboru. Nie skarżyłam się ze względu na cesarza. Lecz gdy mężczyzna jest tak często i tak długo z dala od żony, mogą pojawić się... rywalki. A wobec nich jest się przede wszystkim kobietą, i tylko kobietą.
„Miałem rację”, pomyślał. Miał trzydzieści dwa lata, był o trzy lata starszy od siostry. I był księdzem prawie tak długo, jak ona mężatką. Nasłuchał się tysięcy spowiedzi, a gdy wysłuchało się pierwszych tysiąc, wysłuchało się już wszystkie. Była to zawsze ta sama ponura opowieść, te same myśli, słowa, czyny i zaniechania, te same motywy, następujące po sobie fale słonawej wody – i te same reakcje. Wiedział oczywiście, że wszystko to leżało też w jego naturze. Ale pogardzał sobą za to i dlatego na początku było mu trudno nie pogardzać innymi – co było samo w sobie wielkim grzechem – zamiast być narzędziem odrodzenia – narzędziem, którego myśli miały o tyle wartość, o ile pomagały grzesznikowi rozjaśnić umysł.
– Pozostawieni sami sobie – powiedział delikatnie – bylibyśmy pożałowania godni. Ale nie musimy być zdani na siebie, przecież wiesz.
Obróciła się w jego stronę.
– Więc wiesz, o czym mówię?
– Moja droga, to jest tak oczywiste, jak tylko może być. Twój mąż przysłał ci z Brukseli list.
– Tam, tam jest powóz! – Palec, którym wskazywała, drżał. – Oj, co ja zrobię? Co mogę zrobić? Muszę...
–