– O, nie chodzi o podejmowanie decyzji teraz. Don Luiz chciałby tylko wiedzieć, czy chłopiec ma jakiekolwiek inklinacje w tym kierunku. Miałoby to znaczenie dla jego przyszłej edukacji.
– Rozumiem. – Było zrozumiałe, że don Luiz potrzebował zdania samego ojca prowincjała. Widać też było, że przywiązuje dużą wagę do sprawy. – Dobrze, señor Prévost, zatrzymamy tutaj chłopca przez krótki okres. A co z panem?
– Mam polecenie, żeby zabrać go stąd na zamek, jak tylko Wasza Wielebność wyda opinię.
Do Villagarcíi! Niewiadoma znowu nabrała nowej głę-bi. Gdyby chłopiec był synem don Luiza, czy pozwoliłby zabrać go do zamku, gdzie mieszka jego żona? Doña Magdalena była klejnotem wśród kobiet, ale jest granica wytrzymałości każdej kobiety.
– Jeżeli zechce pan zakwaterować się u braci, señor Prévost, będzie nam bardzo miło, niemniej jednak obawiam się, że nie uzna pan naszego jadła za godne tego, do czego – jak mniemam – pan przywykł.
Prévost skłonił się.
– A co się tyczy pańskiego powozu – kontynuował przeor – zajmą się nim moi bracia.
– Nie ma takiej potrzeby, Wielebny Przeorze. Zostawiłem go poza miasteczkiem, niedaleko Bramy Balboa. Uznałem, że lepiej będzie wkroczyć do miasta pieszo. Ulice były tak zatłoczone i...
– A tak, ostatnio wiele się dzieje. Przyjechał tu don Filip, żeby spotkać się z księżną regentką, i przejeżdżali dzisiaj uroczyście głównymi ulicami. Nie widział ich pan?
– No, nie... my... musieliśmy ich jakoś przeoczyć. – Grubas najwidoczniej czuł się nieswojo.
– Przeoczyć? Jaka szkoda ze względu na chłopca! Jestem pewien, że podobałby mu się widok.
– Możliwe – odpowiedział Prévost z miną bez wyrazu.
Czyżby ten człowiek nie chciał, żeby chłopiec zobaczył rodzinę królewską? A może nie chciał, żeby zobaczono chłopca? O co w tym wszystkim chodzi? Przeor czuł się dziwnie poirytowany. Nie miało sensu dalsze drążenie tej sprawy, a jeszcze bardziej bezsensowne było przejmowanie się jakimś służącym, choć wyższej rangi, który usiłował być tajemniczy.
Dzisiaj w Valladolid działa się historia. Don Filip, książę Asturii, przybył pożegnać się z księżną regentką Juaną, przed wyruszeniem do Anglii, gdzie miał poślubić królową. Mógł to być, i najprawdopodobniej był, początek nowej chwalebnej ery dla Hiszpanii, dla Anglii i dla świata.
– Señor Prévost, kwatery braci znajdzie pan w lewym skrzydle głównego budynku. A teraz proszę mi wybaczyć...
Pomarańcze smakowały; zdecydowanie bardziej od tych w ogrodzie señora Álvareza w Leganés. Ale w ogóle wszystko, gdziekolwiek, wydawało się lepsze niż w Leganés. On już nigdy tam nie wróci.
Pałac księżnej regentki musi być czymś najpiękniejszym na świecie. Widział go tylko przez moment. Señorowi Prévostowi widocznie bardzo zależało, żeby bardzo szybko przejechać koło niego. Tak wielu ludzi na ulicach było pięknie przystrojonych, nawet ładniej niż señor Prévost, mimo że jego płaszcz uszyty był z materiału równie miękkiego jak policzek cioci Any, gdy całował ją na dobranoc. Zawsze chciała, żeby nazywał ją ciocią Aną, choć nie była jego prawdziwą ciotką. To nieprawda, że tylko dzieci chcą przyjmować role – dorośli również, a przynajmniej niektórzy z nich. Señora Massy grała ciotkę, podobnie jak chłopcy grali w „chrześcijan i Maurów”. Oczywiście była dobrą kobietą, podobnie jak Ramón był dobrym chłopcem, mimo że zawsze musiał grać wodza „Maurów”, gdyż miał dosyć ciemną skórę. Żeby tylko właściwie obchodził się z arkebuzem. To była dobra broń i niełatwo było ją zbudować.
No, starczy tych pomarańczy. Jedynie dwie pierwsze, lub trzy, smakowały doskonale. Pozostałe były jak... jak szeregowi żołnierze, słuchający oficerów.
– Chłopcze...
Podchodził do niego zakonnik: młody mężczyzna o szerokiej uśmiechniętej twarzy.
– Będziemy teraz śpiewać nieszpory. Chcesz dołączyć? Nie musisz, chyba że masz ochotę.
– Przyjdę, padre.
Kościół był chłodny i całkowicie pusty. Brat pospieszył dołączyć do pozostałych przed uroczystym wkroczeniem.
Hieronim uklęknął w jednej z ławek z tyłu nawy. Trochę się modlił: za ciotkę Anę, Ramóna, padre Velę, jako że staruszek często go o to prosił. Również za señora Prévosta, który ukazywał mu nowy świat pełen urodziwych ludzi i pięknych gmachów. Wreszcie za przeora, który dawał im gościnę.
W chwili, gdy zaczynał się modlić za siebie, wkroczyli gęsiego zakonnicy, zajęli miejsca na chórze i zaczęli śpiewać. I zdawało się, że śpiew fizycznie porywa jego słowa i niesie je na dach, gdzie czeka na nie Bóg.
Nie mógł jakoś w ogóle pozbyć się wyobrażania sobie Boga oczekującego na dachu kościoła. Powiedział o tym kiedyś księdzu Veli, lecz starzec potrząsnął głową:
– Bóg nie przebywa na dachu. To niedorzeczne, chłop-cze. Pan Bóg mieszka w tabernakulum, nie pamiętasz, jak ci mówiłem?
– Wiem, proszę księdza. Ale ja modliłem się do Boga Ojca.
– Bóg Ojciec jest wszędzie.
– Jeżeli jest wszędzie, to musi być również na dachu, prawda?
Padre Vela skapitulował.
Bóg na dachu musiał wysłuchiwać wielu życzeń i myśli. Równie często bywało, że Hieronim modlił się najpierw za drugich, inaczej bowiem by ich opuścił.
Śpiewy nadal unosiły się w powietrzu niczym ptaki wypuszczone do lotu – nie tylko na dach, lecz aż do tronu samego Boga.
Powinno być pięknie tak siedzieć pośród tych mnichów i śpiewać z nimi w każdym dniu życia, na chwałę i cześć Boga i Błogosławionej Dziewicy. „Nikt nie jest tak potężny jak kapłan – powiedział padre Vela. – Bo kapłan może sprawić, że Bóg zstępuje na ziemię każdego ranka, który Bóg stworzył”.
Wtem bez wyraźnego powodu Hieronim odwrócił głowę. Za nim siedział starzec. Przez moment myślał, że to sam Bóg. Stary człowiek o białych włosach i takiejże brodzie. Miał oczy największe, jakie Hieronim kiedykolwiek widział, i uśmiechał się nimi. Ubrany był zupełnie tak samo, jak zakonnicy.
Hieronim skłonił mu się lekko z uszanowaniem – trudno było się ukłonić z odwróconą głową – i starzec odwzajemnił tę uprzejmość swego rodzaju poważną wesołością. Lecz dał dyskretny znak, jakby chciał powiedzieć: „Nie sądzisz, że lepiej byłoby, gdybyś zwrócił się w stronę ołtarza?”.
Hieronim tak uczynił. Po kilku minutach mnisi podnieśli się i wyszli dwójkami, z przeorem kroczącym z tyłu.
Hieronim również wstał i ruszył ku wyjściu. Starego mężczyzny, który siedział za nim, już nie było.
Udał się ponownie do ogrodu i położył na trawie, wpatrując się w aksamitnie błękitne niebo aż ów młody mnich o radosnym obliczu przyszedł zabrać go do refektarza. Zjawili się tam akurat, by dołączyć do odpowiedzi na wezwania modlitwy przed posiłkiem, zainicjowanej przez przeora.
Kolacja smakowała: trochę ryby, warzywa, chleb, ser, a nawet puchar czerwonego wina, mieszanego stopniowo z coraz większą ilością wody, tak iż zmieniło barwę z