Noc mijała powoli. Żaden z ich trójki nie spał, sen wydawał się Lloydowi nie do pomyślenia. Przez zakratowane okna do celi wpadało szare światło poranka, gdy drzwi wreszcie się otworzyły. Nie pojawili się w nich jednak adwokaci ani dyplomaci, tylko dwóch mężczyzn pchających wózek, na którym stał duży kocioł z pokrywką. Wydawano owsiankę. Lloyd nic nie zjadł, wypił tylko kawę z blaszanego kubka, która smakowała jak palony jęczmień.
Pomyślał, że nocą dyżur w ambasadzie brytyjskiej pełnią młodsi rangą dyplomaci, którzy niewiele mogą zdziałać. Rano, gdy tylko obudzi się ambasador, poczyni odpowiednie kroki.
Godzinę po śniadaniu drzwi znów zostały otwarte, lecz tym razem stanęli w nich bojówkarze brunatnych koszul. Wyprowadzili wszystkich aresztantów i kazali wsiąść na ciężarówkę. Czterdziestu lub pięćdziesięciu mężczyzn znalazło się na pokrytej brezentem przyczepie. Stali tak ciasno, że ledwo utrzymywali się na nogach. Lloyd zdołał stanąć blisko Roberta i Jörga.
Miał nadzieję, że wiozą ich do sądu, choć była niedziela. Przynajmniej będą tam prawnicy i odbędzie się jakieś postępowanie sądowe. Pomyślał, że jego niemiecki wystarczy, by mógł się bronić. Zaczął ćwiczyć w myślach swoje wystąpienie. Wraz z matką jadł kolację w restauracji, zobaczył, że ktoś okrada kasę, postanowił interweniować i rozpoczęła się bójka. Wyobrażał sobie przesłuchanie. Zapytają go, czy ten, którego zaatakował, nosił brunatną koszulę. „Nie zwróciłem uwagi na ubiór, widziałem tylko złodzieja”, odpowie. W sali sądowej rozlegnie się śmiech i prokurator wyjdzie na durnia.
Wywieziono ich za miasto.
Mogli wyglądać na zewnątrz przez szczeliny w brezencie. Lloyd ocenił, że pokonali około trzydziestu kilometrów.
– Jesteśmy w Oranienburgu – oznajmił Robert, wymieniając nazwę miasteczka na północ od Berlina.
Ciężarówka zatrzymała się przed drewnianą bramą opartą na dwóch słupach z cegły. Wartę trzymało dwóch uzbrojonych bojówkarzy w brunatnych koszulach.
Lloyd zaczął się bać. Gdzie jest sąd? To, co widział, przypominało obóz jeniecki. Jak można uwięzić kogoś bez sądu?
Po krótkim postoju ciężarówka wjechała przez bramę i zahamowała przed kilkoma zaniedbanymi budynkami.
Lloyda trawił coraz większy niepokój. Wczoraj mógł się przynajmniej pocieszać tym, że Walter zna miejsce jego pobytu, teraz być może nie zna go nikt. A jeśli policja stwierdzi po prostu, że nie ma go w areszcie i jego nazwisko nigdzie nie zostało odnotowane? Czy w takiej sytuacji może liczyć na jakikolwiek ratunek?
Więźniowie wysiedli z ciężarówki i wolnym krokiem ruszyli w stronę budynku przypominającego fabrykę. Powietrze wypełniała woń kojarząca się z pubem. Może w zabudowaniach dawniej mieścił się browar?
Znów spisano wszystkie nazwiska i Lloyd ucieszył się, że na papierze zostaje ślad jego wędrówki. Nie związano ich ani nie skuto kajdankami, lecz byli bez przerwy obserwowani przez bojówkarzy uzbrojonych w karabiny. Lloyd odniósł ponure wrażenie, że ci młodzieńcy tylko czekają na pretekst, by użyć broni.
Wszystkim aresztowanym wydano sienniki oraz cienkie koce, po czym zapędzono do walącego się budynku, w którym niegdyś mógł się mieścić magazyn. Rozpoczęło się czekanie.
Tego dnia po Lloyda nikt się nie zgłosił.
Wieczorem pojawił się wózek z kotłem, tym razem wydano gęstą zupę z marchwi i brukwi. Każdy więzień dostał pełną miskę i kromkę chleba. Lloyd, który nie jadł od dwudziestu czterech godzin, był wygłodniały, pochłonął swoją porcję i poprosił o dokładkę.
Gdzieś na terenie obozu były trzy lub cztery psy, które ujadały przez całą noc.
Lloyd czuł się brudny. Już drugą noc spędzał w tym samym ubraniu, potrzebował kąpieli, golenia i czystej koszuli. Funkcję toalety pełniły dwie obrzydliwe beczki stojące w kącie.
Jednak nazajutrz jest poniedziałek, coś musi zacząć się dziać.
Około czwartej Lloyda zmorzył sen. O szóstej obudziło go nawoływanie strażnika w brunatnej koszuli.
– Schleicher! Jörg Schleicher! Który to Schleicher?!
Lloydowi zaświtało, że może ich wypuszczą.
Jörg wstał.
– Ja jestem Schleicher.
– Pójdziesz ze mną – rozkazał bojówkarz.
– Dlaczego? – spytał przerażony Robert. – Czego od niego chcecie? Dokąd go zabieracie?
– A ty kto, jego mamuśka? – warknął strażnik. – Leż i stul pysk. – Szturchnął Jörga lufą karabinu. – Ruszaj.
Patrząc na nich, Lloyd zadawał sobie pytanie, dlaczego nie przywalił bojówkarzowi pięścią i nie wyrwał mu karabinu? Mógł uciec. A gdyby mu się nie udało, co by mu zrobili? Wtrąciliby go do celi? Jednak w kluczowym momencie myśl o ucieczce nawet nie zaświtała mu w głowie. Czyżby już zaczął myśleć jak więzień?
Z utęsknieniem czekał na owsiankę.
Przed śniadaniem wyprowadzono ich na dwór.
Stali wokół niewielkiego ogrodzonego drucianą siatką placyku wielkości jednej czwartej kortu tenisowego. Musiano tam przechowywać coś niezbyt cennego, drewno albo opony. Lloyd drżał od porannego chłodu. Jego palto zostało w Bistro Robert.
Wtedy zobaczył, że nadchodzi Thomas Macke.
Policyjny detektyw był ubrany w czarny płaszcz włożony na brunatny mundur. Lloyd zauważył, że stąpa ciężko, jakby miał płaskostopie.
Za nim podążało dwóch bojówkarzy, trzymając za ręce nagiego mężczyznę, którego głowę zakrywał kubeł.
Lloyd obserwował to z przerażeniem. Ręce więźnia skrępowano za plecami, a kubeł był zawiązany sznurkiem pod brodą, żeby nie spadł.
Był drobnym, niestarym jeszcze mężczyzną i miał jasne owłosienie łonowe.
– Słodki Jezu, przecież to Jörg – jęknął Robert.
Wokół placu zgromadzili się wszyscy wartownicy w brunatnych koszulach. Lloyd zmarszczył czoło. Co to ma być, jakaś okrutna zabawa?
Jörga podprowadzono do ogrodzenia placu i tam zostawiono; trząsł się. Dwaj strażnicy zniknęli na kilka minut. Gdy wrócili, każdy prowadził dwa owczarki alzackie.
Lloyd już wiedział, skąd to nocne ujadanie.
Psy były chude, w ich brązowym futrze widniały łyse plamy. Wyglądały na wygłodzone.
Strażnicy doprowadzili je do ogrodzonego placu.
Lloyd uświadomił sobie niejasno, że może się stać coś strasznego.
– Nie! – krzyknął Robert i rzucił się do ogrodzenia. – Nie, nie! – Usiłował otworzyć bramę, lecz trzech lub czterech strażników brutalnie go odciągnęło. Opierał się, ale byli to młodzi, silni bandyci, a Robert dobiegał pięćdziesiątki i nie miał szans. Rzucili go na ziemię.
– Podnieście go – rozkazał Macke. – Niech patrzy.
Brunatne koszule dźwignęły Roberta i przytrzymały twarzą do drucianego ogrodzenia.
Na plac wprowadzono psy. Były pobudzone, ujadały i rzucały się. Bojówkarze prowadzili je z wprawą i bez lęku, najwyraźniej mieli doświadczenie. Lloyd pomyślał, że musieli to robić niejeden raz.
Spuścili