Godzina zagubionych słów. Natasza Socha. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Natasza Socha
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Короткие любовные романы
Год издания: 0
isbn: 9788308071953
Скачать книгу
budziła się, wołając kogoś w środku nocy. Kompletnie nie panowała nad własnym strachem. Na szczęście na krzyk znalazły się odpowiednie pigułki.

      Teraz potrzebowała ciszy. Cisza uwalniała ją od balastu złych myśli, od niedobrych emocji i bólu, który powracał falami. Od wewnętrznego hałasu. Myślenie było pułapką, cisza – antidotum na nią. Teraz chciała być sama ze sobą, rezygnowała ze wszystkiego, nawet ze złudzeń, że czas można cofnąć i matka nie zje tych cholernych ciasteczek z sezamem. Po raz pierwszy od dawna nie potrzebowała żadnych słów. Ani tych neutralnych, ani pocieszenia. Znalazła wreszcie siłę, żeby odnaleźć się w ciszy.

      Katarzyna nie kupiła w tym roku choinki i zabroniła Robertowi w jakikolwiek sposób celebrować święta. Oczywiście jej nie posłuchał.

      – Wigilia to wieczór wspomnień, taki poetycko-refleksyjny kolaż. To może ci właśnie pomóc. Nie ma sensu udawać, że święta w tym roku nie przyjdą, że ominą nas szerokim łukiem, a Wigilia zostanie zawieszona. Odciśnij w niej wspomnienia matki. Przynajmniej spróbuj.

      Nie miała ochoty więcej go słuchać.

      – Śmierć jest częścią życia – dodał jeszcze, bo lubił mieć ostatnie słowo.

      Może w innych okolicznościach uznałaby to nawet za całkiem trafne spostrzeżenie, ale nie tym razem. Śmierć to śmierć, element niezależny, niezwiązany absolutnie z niczym, a już najmniej z życiem. Pojawia się znienacka i odcina dopływ tlenu. Tętno przestaje pulsować, a oczy, które tak chętnie rozglądają się wkoło, nagle stają się puste. Katarzyna poczuła podchodzącą do gardła wściekłość. Jak można tak po prostu za kogoś zadecydować? Bez pytania, bez uprzedzenia.

      Kiedy miała dwanaście lat, matka wysłała ją na kolonie. Po powrocie Katarzyna nie zastała już swojego dawnego pokoju. Był odnowiony i przemeblowany. Zniknęły stara szafa i łóżko, a w ich miejsce pojawiły się nowe meble. Zniknęły też stare lalki, misie i wielki pluszowy słoń, którego tata przywiózł jej kiedyś z Węgier. Katarzyna kompletnie nie wiedziała, jak zareagować. Chciało jej się płakać. Ktoś sprzątnął jej pokój, zabrał ulubione rzeczy i wprowadził nowy porządek.

      Teraz było podobnie.

      A przecież ludzie kochają stabilizację, nawet jeśli dotyczy tylko lalek w dziecięcym pokoju. Przyzwyczajenie. Nawyki. Szablony. Może to nudne i mało rozwojowe, ale własne. Nie wolno sprzątać za kogoś.

      – Nie śpisz? – Robert wszedł do kuchni, ale na Katarzynę nawet nie spojrzał.

      Nie odpowiedziała. Ostatnio coraz częściej wolała milczeć, widocznie nabrała już pewności, że słowa niczego nie zmienią. Robert nie umiał jej pocieszyć ani do niej dotrzeć i najwyraźniej miał już dość tej całej żałoby. Nie przypuszczał nawet, że milczenie Katarzyny jest dla niej czymś w rodzaju autoterapii. Obrażał się tylko i ostentacyjnie sam robił sobie pranie. Ciekawe, czy lubił Mariannę? Tak naprawdę łączyły ich stosunki poprawne, na granicy lekkiego zniecierpliwienia. Nie przepadał za jej częstymi odwiedzinami, co wielokrotnie podkreślał w rozmowach z Katarzyną. Ona też miała dość matki, która przez ostatnie lata niemal codziennie wpadała do nich bez zapowiedzi, jakby należało to do jej obowiązków. Jakby na jej liście zadań do wykonania było napisane: „zajrzeć do Katarzyny i Roberta”.

      – Śpię – odezwała się w końcu zaczepnie. – Śpię, więc postaraj się mnie nie budzić.

      Robert wzruszył ramionami. Otworzył górną szafkę i wyciągnął z niej kubek. Włączył ekspres do kawy i stał przez chwilę odwrócony do Katarzyny plecami, czekając, aż woda się zagotuje.

      Zamknęła oczy. Robert wpakował się tu z całym swoim hałasem – uderzał kubkiem o blat stołu, nalewał wodę, chrząkał i głośno ziewał. Nawet jego szlafrok wydawał nieprzyjemne dla ucha dźwięki. To niewiarygodne, że czyjaś obecność może okazać się tak bardzo natarczywa, wpychać się do wypracowanej z takim trudem strefy komfortu, w której Katarzyna próbowała się jakoś odnaleźć. Nawet Maurycy poczuł się skażony tym hałasem i zaczął nerwowo machać ogonem. Katarzyna wiedziała, co to oznacza. Koci foch.

      Najchętniej wyszłaby teraz z domu.

      Podniosła głowę.

      Właściwie dlaczego nie? Chyba wolno jej wyjść, kiedy ma na to ochotę, nie musi się nikomu tłumaczyć. Robert wchodzi do kuchni, a ona z niej wychodzi. Akcja, reakcja. Gdyby ktoś patrzył na to z boku, zauważyłby tylko ludzi chodzących po mieszkaniu. Nie warto doszukiwać się w tym żadnych podtekstów. Robert pojawił się w przedpokoju, kiedy wkładała buty.

      – Zwariowałaś? Dokąd ty się wybierasz?

      To całkiem przyjemne uczucie wprawić go w aż takie zdumienie, pomyślała.

      – Idę na spacer.

      – O tej porze?

      – A czy w grudniu wyznaczone są jakieś konkretne pory na spacer? – spytała spokojnym tonem, choć tak naprawdę znowu chciało jej się krzyczeć.

      To jego wina.

      Nie czekała już na odpowiedź, tylko wcisnęła czapkę na uszy i wyszła, nie oglądając się za siebie. Prędzej czy później i tak trzeba to będzie zakończyć.

      – O której wrócisz? – dobiegło ją jeszcze.

      – O burej – mruknęła pod nosem.

      Jest pewna ławka. Metalowa, z odłażącą czarną farbą. Stoi w niewielkim parku, blisko sadzawki, która akurat dziś jest zamarznięta. Niewiele osób zna to miejsce, bo ławka ukryta jest za wielkim oczarem, którego słodkawy zapach kusi właśnie zimą. Katarzyna trafiła tu jednak bez kłopotu, jakby szła trasą wyznaczoną przez GPS. Jakby coś prowadziło ją właśnie w to miejsce, choć nigdy wcześniej tu nie była. Po drodze zauważyła otwartą już kawiarnię, więc wstąpiła i kupiła gorący waniliowy napój.

      – Tak wcześnie otwieracie?

      – W grudniu zawsze. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale sporo ludzi przychodzi tu przed siódmą – odpowiedział barman. – Zupełnie jakby nie mogli spać.

      Uśmiechnęła się lekko.

      – Dodać cynamonu? – spytał, a potem dorzucił jeszcze cynamonowe ciasteczko. – Gratis, od firmy.

      No tak, cynamon. W końcu jutro święta.

      – Jak masz na imię? – spytała nagle, co zdziwiło nawet ją samą. Zazwyczaj nie zaczepiała obcych ludzi. Ale barman wyglądał dość smętnie, choć nadrabiał miną. No i podarował jej ciasteczko.

      – Aleks.

      – Wyglądasz, jakby cię coś męczyło…

      – Raczej zżerało. Ale…

      – Dobra, wiem. Ja też nie lubię rozmawiać o swoich kłopotach. Wiesz dlaczego? Bo dla obcych ludzi te kłopoty zazwyczaj nie są takie straszne. Gdybym ci powiedziała, że zmarła mi matka, pomyślałbyś: „Starsi ludzie umierają, taka kolej rzeczy”. I w pewnym sensie miałbyś rację.

      Aleks nawet nie próbował się uśmiechnąć. Widać było, że jest w czarnej dziurze.

      – Pójdę już. Mimo wszystko dobrego dnia – rzuciła jeszcze.

      Napój był obrzydliwie słodki, ale Katarzynie to nie przeszkadzało. Po każdym łyku przyjemne ciepło rozpływało się po wszystkich zakamarkach jej ciała, lecząc na moment tę beznadziejną melancholię, w którą wpadła prawie miesiąc temu.

      Weszła do oświetlonego latarniami parku, minęła sadzawkę, okrążyła wielki kasztanowiec i skierowała się w stronę kwitnących oczarów. To niesamowite, że istnieją krzewy, które wybierają sobie tę właśnie porę roku, aby pokazać się w swojej najlepszej odsłonie. Poza tym nie mają wtedy żadnej konkurencji, więc mogą