Katarzyna stała przez kilka minut z zamkniętymi oczami, jakby czekała, aż matka wyjdzie z kuchni, każe jej powiesić płaszcz, a czapkę położyć na kaloryferze, bo na pewno jest wilgotna („to dobry patent, wielokrotnie testowany”).
– Policzę do dziesięciu – wyszeptała pod nosem i zacisnęła powieki jeszcze mocniej. A potem dodała kolejne dziesięć. I obiecała sobie, że jeśli za chwilę usłyszy dźwięk kościelnych dzwonów, to Marianna faktycznie się pojawi. To nie było do końca uczciwe, bo zbliżała się osiemnasta i Katarzyna doskonale wiedziała, że za chwilę usłyszy sześć uderzeń dzwonu.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć…
Ale matki nadal nie było, więc się nie skrzywiła na widok zabłoconych kozaków. Nie powiedziała też Katarzynie, że ma umyć ręce, bo to właśnie na nich znajdują się najgorsze zarazki i drobnoustroje.
Katarzyna odczekała jeszcze chwilę, westchnęła, otworzyła oczy, zdjęła buty, odwiesiła płaszcz, położyła czapkę na kaloryferze i poszła do łazienki. Zapaliła światło i oparła się plecami o zielone kafelki. Niewiele się tu zmieniło od trzydziestu lat. Mała, niewygodna wanna, w której ledwo dało się wyciągnąć nogi. Pralka, a nad nią półka z proszkiem i płynem do prania. W szafce z lustrem ciągle jeszcze stały kosmetyki matki. Krem półtłusty na noc, z nagietkiem. I nawilżający na dzień. Katarzyna odkręciła słoiczek i powąchała zawartość. Krem przyjemnie pachniał – świeżo, kwiatowo, trochę mlecznie. Była jeszcze pomadka w kolorze bladego różu, tonik aloesowy i zmywacz do paznokci. Waciki w przezroczystym pojemniku oraz zielony pumeks do stóp. Balsam do ciała, w połowie pusty, i dwa pilniczki do paznokci. Wszystkie przedmioty wyglądały tak, jakby za chwilę ktoś miał ich użyć, jakby tylko czekały na swój czas.
Pomadka.
Katarzyna przypomniała sobie, jak kilka miesięcy temu przypatrywała się matce, gdy ta krzątała się po kuchni. Obserwowała ją wtedy w milczeniu. Nie pamiętała już, kiedy Marianna ostatnio spontanicznie się uśmiechała. Nawet jej zmarszczki złagodniały, wyprasowane brakiem uśmiechu. Miała suchą, trochę pergaminową skórę, tęczówki w kolorze bladego nieba i wąskie, zaciśnięte usta. Czasami niemal zupełnie znikały, więc Katarzyna szybko zadawała jakieś pytanie, żeby te usta znowu się pojawiły. I by matka mogła dalej mówić. Od bardzo dawna ich nie malowała, podobnie jak rzęs. Kiedyś lubiła pomadki we wszystkich odcieniach różu, miała ich całkiem sporą kolekcję, ale to musiało być dawno temu. Potem została tylko ta jedna, bladoróżowa, prawie nietknięta. Chociaż Katarzyna miała wrażenie, że ostatnio twarz matki jakby trochę odżyła… Ale może to było tylko złudzenie.
Katarzyna ostrożnie odstawiła słoiczek z kremem, szminkę w złotym opakowaniu i docisnęła zakrętkę toniku. Poprawiła pumeks i pilniczki, dotknęła butelki z balsamem. Nie wiedziała, czy powinna to wszystko wyrzucić, schować, czy może jednak zostawić. Bała się, że pozbycie się tych kosmetyków będzie jakąś ostatecznością, choć przecież najgorsze już się wydarzyło. Zamknęła szafkę i położyła rękę na lustrze. Matka byłaby zła. Nie lubiła, gdy ktoś zostawiał na nim swoje odciski, złościły ją zwłaszcza ślady po paście do zębów.
„Kasiu, proszę natychmiast tu przyjść i wyczyścić lustro. Dokręć też tubkę z pastą i wytrzyj szczoteczkę do sucha” – te zdania słyszała, kiedy miała siedem, dziewięć, a nawet szesnaście lat. W zasadzie przez pół życia musiała polerować lustro, chociaż zawsze starała się nie chlapać pastą podczas mycia zębów.
„Zmieszaj ocet z wodą w proporcji pół na pół”.
Nie znosiła zapachu octu, ale raz w tygodniu dokładnie myła nim nie tylko łazienkowe lustro, ale również to w korytarzu i w szafie, w pokoju matki.
Żadnych smug. Smugi były nieakceptowalne.
Tym razem zostawiła jednak na lustrze odcisk swojej dłoni i poszła do kuchni. Tam również ciągle była Marianna. Jej zapach, sposób ustawiania pojemników z ryżem, mąką i cukrem, jej zielona herbata z opuncją i jaśminem, kawa rozpuszczalna, kruche ciasteczka z dżemem, które kupowała w pobliskiej piekarni, a na taborecie fartuch w czereśnie złożony w kostkę. Pod zlewem w blaszanym pojemniku stały ziemniaki, trochę już zalatujące zapachem ziemi, i dwie główki cebuli, odrobinę nadgniłe. Katarzyna wyrzuciła je do śmietnika, a po chwili dorzuciła do nich ziemniaki.
I jeszcze szybciej wyjęła je z powrotem. Chwyciła za mały nożyk z drewnianą rączką i obrała kartofle. Siedem sztuk. Wrzuciła do garnka, posoliła, a pół godziny później nałożyła je sobie na talerz, patrząc, jak parują.
Ostatnie ziemniaki, które kupiła Marianna. Zapewne Hinga, odmiana późna, skrobiowa, bulwy owalne, dość małe, skórka żółta, miąższ jasnożółty, kwiaty czerwono-fioletowe. Albo Bryza, smaczne, mączyste, ale trudne do przechowywania. Może dlatego miały trochę ziemisty posmak.
Katarzyna zjadła do końca i dotknęła ręką brzegu pustego talerza. Był biały, ze szlaczkiem w różyczki i ze złotą obwódką. Matka używała tej zastawy tylko na wielkie okazje, ale kiedy te się skończyły, talerze przeniosła z pawlacza do kuchennych szafek, gdzie zamieszkały na stałe.
„Wszystko jakoś powszednieje – powiedziała wtedy. – Nawet talerze straciły na swojej wyjątkowości. No, ale przynajmniej nie śpią w kartonie”.
Katarzyna kiedyś bardzo je lubiła, ale z czasem wydawały jej się już tylko kiczowate. Teraz umyła jeden z nich, wytarła go do sucha i zapakowała w gazetę. A potem zabrała z szafek ryż, mąkę, cukier, płatki owsiane, sól i woreczek kaszy gryczanej. Postanowiła, że jutro zrobi ojcu zakupy i uzupełni zapasy. Te rzeczy jednak chciała ze sobą zabrać. Pewnie nikt nie brał po zmarłym kaszy gryczanej na pamiątkę, ale Katarzynie było to w zasadzie obojętne.
– Tato, idę już. Wpadnę jutro, przyniosę ci coś do jedzenia i posprzątam lodówkę – powiedziała do ojca, ale on spojrzał na nią mało przytomnie.
– Dobrze, bardzo dobrze – kiwnął głową i poprawił słuchawki na uszach.
Czy on w ogóle przejął się śmiercią mamy? A może to taka jego obrona przed prawdą? Walczący z całym światem Bruce Willis, pościgi samochodów i szybka akcja, od której ciężko się oderwać? Równoległy świat, do którego na wszelki wypadek się przeniósł, żeby nie rozmyślać o tym prawdziwym?
Katarzyna patrzyła jeszcze przez chwilę na ojca, ale on zdawał się jej nie zauważać. Wciągnęła kozaki i zdjęła z kaloryfera czapkę.
Uśmiechnęła się. Przyjemnie było włożyć ją na głowę. Poczuć ciepło.
To był naprawdę dobry pomysł z odkładaniem czapek i rękawiczek na kaloryfer. Od teraz już zawsze będzie tak robić.
Dwudziesty trzeci grudnia. Wigilia Wigilii, dzień chyba jeszcze bardziej nasączony nadziejami niż sama Wigilia. Katarzyna obudziła się o piątej trzydzieści i choć za oknem było ciemno, wstała i poszła do kuchni. Zawsze zastanawiała się, jak wygląda czyjeś życie po śmierci najbliższej osoby. Jak można w poniedziałek być jeszcze córką, a we wtorek już półsierotą? W środę żoną, a w czwartek wdową? To było jakieś brutalnie kategoryczne.
Usiadła przy białym drewnianym stole i postawiła przed sobą pusty kubek. Napiłaby się chętnie kawy, ale nie miała siły, żeby wstać i włączyć ekspres. Być może zjadłaby kawałek makowca, który Robert przywiózł od swojej matki, ale ciasto było w lodówce.
Za daleko, pomyślała Katarzyna. Wyobraziła więc sobie tylko, jak je kroi, nakłada na biały talerz ze szlaczkiem w różyczki i złotą obwódką, a potem popija ciepłą kawą. Zegarek tykał cicho, kiedy jednak zaczęła się w niego wsłuchiwać, po jakimś czasie trudno było jej uwolnić się od tego dźwięku.
Tik-tak. Tik-tak.
Coraz