Przeszkadzało jej to, zawsze próbowała go jakoś udobruchać, ale narcyz potrafi być nieugięty. Tym bardziej współczuła teraz matce. Jak żyć w świecie bez słów?
Książka Roberta nie sprzedała się dobrze, krytycy też nie byli zbyt delikatni. Wytykali mu dokładnie to, na co wcześniej zwracała uwagę żona. Katarzyna nie odczuwała z tego powodu żadnej satysfakcji, chciała po prostu, żeby mąż przyznał jej rację, przeprosił i powiedział, że jednak trochę się zna. I że czasem warto przełknąć krytykę, nawet od najbliższej osoby. Ale on najwyraźniej nadal był przekonany, że opinia wykładowczyni literatury angielskiej zupełnie przypadkowo pokryła się z opiniami krytyków. I że to jeszcze o niczym nie świadczy. Kolejnego maszynopisu nie dał jej nawet przeczytać, więc o to też przestała się upominać.
– Mówi się, że to nie słowa są ważne, lecz czyny – powiedziała teraz Katarzyna. – Może to prawda?
Marianna pokręciła głową.
– To bzdura. Słowo jest sygnałem, że komuś zależy. Że się dla kogoś liczysz. Ja nie potrzebowałam oracji, przemówień i długich opowieści. Chciałam poczuć to, co ktoś nazwał: miłość, zainteresowanie, czułość. Słowo pozwala nam żyć, bo dotyka naszych emocji. Kiedy ktoś nie chce z tobą rozmawiać, zaczynasz słuchać tylko siebie. Słowo pozwala wymieniać się naszymi marzeniami i tajemnicami. I może czasem ocalić. Gdyby twój ojciec mówił do mnie, gdyby chciał ze mną rozmawiać, pewnie nie zamęczałabym was swoją obecnością, nie zalewała potokiem słów niepotrzebnych, wybranych na poczekaniu, byle tylko coś powiedzieć.
Katarzyna uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
– O czym teraz pomyślałaś? – zapytała Marianna.
– Przypomniałam sobie, jak Robert miał kiedyś opuchnięte powieki. Siedział całą noc przed komputerem i rano faktycznie słabo wyglądał. Zrobiłaś nam wtedy wykład na temat ogórka. Nie mogliśmy ci przerwać. I potem jeszcze opowiadałaś o masażu i naparach z ziół. To było straszne, myślałam, że jesteś w jakimś transie i mówisz dla samego mówienia, a te masaże, zioła, ogórek to tylko pretekst, żeby nas zagłuszyć, zakrzyczeć.
Marianna wygładziła fałdy swojej zielonej sukienki.
– Przepraszam – powiedziała, ale Katarzyna szybko potrząsnęła głową.
– Nie, nie, ja już rozumiem. Ja teraz nareszcie rozumiem.
Marianna podniosła głowę i popatrzyła w niebo.
– Lubię śnieg. – Uśmiechnęła się do wirujących śnieżynek. – Wiesz, że w każdym płatku znajdują się dziesiątki kryształków lodowych? A żeby opaść na ziemię, potrzebują około piętnastu minut. Czasem wydawało mi się, że jestem takim właśnie płatkiem. I że kiedy dotknę ziemi, to w końcu zniknę.
Katarzyna pociągnęła nosem.
– Za wcześnie jej dotknęłaś.
– Nie wiem. Może to jest tak, że każdy ma swoje własne tempo. Jednych unosi wiatr, jak te śnieżynki, więc wirują w górze nieco dłużej, inni pędzą ku ziemi na złamanie karku.
– Jak my wtedy na sankach – przypomniała sobie nagle Katarzyna.
Wspomnienia z dzieciństwa były teraz wyraźniejsze i wracały do niej coraz częściej. Dobre i złe. Jeszcze do niedawna Katarzyna widziała tylko ich fragmenty, jakieś niewyraźne obrazy lub urywki tego, co było. Talerz z niedojedzoną zupą ogórkową, której nigdy nie lubiła, kanapka posmarowana majonezem, który z kolei uwielbiała, otwarta szafa w pokoju matki i rozrzucone na podłodze jej apaszki, ojciec siedzący w fotelu, a może tylko jego plecy. Wszystko dziwnie wyrwane z kontekstu, czasem śmieszne, czasem straszne. Wspomnienia często się mieszały, ulegały przemianom, więc Katarzyna nie była pewna, czy to, co do niej wracało, naprawdę się wydarzyło, czy było tylko cząstką jej podświadomości.
Ale jazda na sankach wyglądała teraz jak gotowy obraz, pełen szczegółów, dynamiczny i emocjonalny. Jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj.
Styczeń. Lodowaty, mroźny, ale jednocześnie tak fascynująco biały, że ludzie zapominali o innych kolorach. Mama odebrała Katarzynę z przedszkola wcześniej niż zwykle, a kiedy dziewczynka wyszła na zewnątrz, Marianna z dumą pokazała jej drewniane sanki.
– To dla ciebie. Jakiś starszy człowiek sprzedawał na rynku sanki. Sam je zrobił, kilka sztuk, no i od razu wszystkie sprzedał. Pomyślałam sobie, że ty przecież jeszcze nigdy nie jeździłaś na sankach, więc może… teraz? – Puściła do niej oko.
Katarzyna miała zarumienione policzki, czerwony nos i gorące uszy pod zieloną włóczkową czapką. Miała rozgrzane serce i ciepłe dłonie, schowane w jednopalczastych rękawiczkach. Śmiała się głośno i tak samo głośno śmiała się jej mama. Zjeżdżały szybko, bez hamowania, krzyczały, ile sił w płucach, i cieszyły się z każdego upadku w puszysty śnieg.
– To dziwne, że ludzie tak rzadko pamiętają dobre chwile – zauważyła Katarzyna. – Czy wiesz, że w języku angielskim istnieje jakiś tysiąc słów na określenie emocji pozytywnych i ponad dwa tysiące na emocje negatywne? Dlaczego pamiętam dzień, w którym kazałaś fryzjerowi obciąć moje włosy, dzień, kiedy posprzątałaś mój pokój i wyrzuciłaś lalki, a o sankach przypomniałam sobie dopiero teraz? Przecież to wszystko na pewno jakoś się równoważyło.
Marianna popatrzyła na nią z uśmiechem.
– A pierścionek z jarmarku pamiętasz?
Pierścionek był w kolorze złotym i miał czerwone oczko. Błyszczał piękniej niż gwiazdy na niebie, tak przynajmniej uważała Katarzyna. Był też o wiele łatwiejszy do zdobycia. Co prawda Marianna początkowo się opierała, ale w końcu uległa i kupiła go Katarzynie. Piętnaście minut później zniknęły kolorowe balony i drewniane ptaszki, zniknęła wata cukrowa i lukrowane pierniki. Bo Katarzyna zgubiła pierścionek w wielkim tłumie i teraz stała przed mamą, zanosząc się płaczem. Świat przestał dla niej istnieć, bo strata była zbyt ogromna.
– Zdjęłaś go z palca? – spytała wtedy Marianna.
– Nie wiem – chlipnęła Katarzyna. – Może na chwileczkę, bo chciałam zobaczyć, czy błyszczy się w słońcu, ale myślałam, że znowu go założyłam.
– Pewnie ci wypadł.
Katarzyna spuściła głowę.
I wtedy Marianna przytuliła ją, wzięła za rękę, zaprowadziła do straganu i kupiła taki sam złoty pierścionek z czerwonym oczkiem.
Dwie najbliższe sobie kobiety wcale nie muszą się we wszystkim zgadzać i wolno im się kłócić. Mogą popełniać błędy i robić głupie rzeczy. Matka i córka to silny tandem dwóch niezależnych jednostek, tandem, który napędza miłość. Katarzyna w końcu to zrozumiała.
– Powiesz mi w końcu?
– Zakochałam się.
– Nie!!! Ty też? W kim? Znam go?
– Ją.
Katarzyna zamarła i znowu przypominała wyjętą z wody rybę.
Do Marcina zadzwoniła trzy dni po śmierci matki, kiedy w końcu mogła normalnie mówić. Kiedy odzyskała głos i słowa zaczęły jako tako się układać.
– Gniewasz się na nią? – zapytał tylko.
Początkowo chciała zaprzeczyć, ale nagle dotarło do niej, że to pytanie dokładnie odzwierciedla jej emocje. Tak, była zła. Była wściekła na matkę, że tak nagle zamilkła. Że przestała