Godzina zagubionych słów. Natasza Socha. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Natasza Socha
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Короткие любовные романы
Год издания: 0
isbn: 9788308071953
Скачать книгу
sprowadzały się do wymiany niepotrzebnych zdań, które denerwowały i sprawiały, że Katarzynę zaczynała swędzieć skóra, zupełnie jakby ktoś przez cały czas drażnił ją alergenem. Kiedy nagle pojawia się za dużo zbędnych słów, zaczynają oklejać całe ciało, atakują z każdej strony i utrudniają oddychanie. Jak boa dusiciel osaczający swoją ofiarę.

      – Gotowanie chyba nie jest twoją pasją – mówiła matka, a Katarzyna tylko się krzywiła.

      – A powinno być?

      – Dla żony i przyszłej matki gotowanie powinno być podstawą. Jedzenie to fundament.

      – Tylko że ja nie lubię gotować.

      – Nie da się ukryć. Ale zawsze można się bardziej postarać. Twoja ogórkowa nie ma smaku.

      – Dziwne, przecież są w niej ogórki.

      – Nie ma za to koperku i dodajesz za mało śmietany.

      – Czy mam prawo nie lubić koperku?

      Marianna takie pytania ignorowała, ale kiedy Katarzyna nalewała zupę, zawsze znajdowała w niej koperek. Odstawiała wtedy swój talerz i ostentacyjnie zjadała kanapkę.

      Kto wygrał?

      Katarzyna wróciła do mieszkania późnym wieczorem. Nie mogła przecież w nieskończoność spacerować po mieście, zwłaszcza w grudniu, w mroźny dzień bez śniegu, na który co roku tak niecierpliwie czekała. Nie tym razem. Przydałaby się jakaś awaria prądu, która wyłączyłaby te cholerne światełka, zmyła uśmiech z twarzy plastikowych mikołajów i przykryła srebrzyste skrzydła sztucznych aniołów. Jeden z nich był od stóp do głów pokryty brokatem, który mienił się w blasku ledowych lampek. Miał upiornie błyszczącą twarz i lekko rozchylone usta ze srebrnymi zębami. I wcale nie przypominał anioła, a przynajmniej nie tego, który powinien kojarzyć się z Bożym Narodzeniem. Chociaż… Dlaczego zakładamy, że anioły muszą być piękne? Równie dobrze mogą mieć nosy jak kalafior, krzywe zęby, tłuste włosy, obgryzione paznokcie i pryszcze na brodzie. Anioł wcale nie musi być doskonały. Ważne, żeby spełniał swoją funkcję.

      Katarzyna spojrzała raz jeszcze na twarz anioła. Kogoś jej przypominał. A może był po prostu kumulacją smutku? Alegorią tych wszystkich niedobrych myśli, które zalęgły się w jej głowie. Tego, co wydarzyło się ostatnio. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilka dni temu była po prostu szczęśliwa. Brutalność rzeczywistości można porównać do życia na sawannie. Jednego dnia antylopa i lwica wygrzewają się obok siebie w słońcu, a kolejnego lwica nagle odczuwa głód i rzuca się z rykiem na antylopę, która w ułamku sekundy zalewa się krwią. Sielanka znika. Cięcie, koniec filmu.

      Niedobrze jest spotkać się ze śmiercią właśnie w grudniu. Może styczeń byłby lepszy? Też nie, początek roku to przecież zapowiedź czegoś nowego. Czas obietnic, które wyparowują z ludzi już dwa tygodnie później. Listy z postanowieniami lądują w koszach i wszystko wraca do normy. To może luty? Tak, luty jest miesiącem nijakim. Przejściówką między zimą a wiosną, pewnie dlatego nieco skróconą. Luty jest pozbawiony charakteru. Jeszcze zimny, ale tak denerwująco, bo już nikt nie ma ochoty wkładać wełnianych czapek i grubych płaszczy. Nikt nie chce chuchać w zmarznięte dłonie i wypijać hektolitrów herbaty, żeby tylko się rozgrzać. Ludzie mają dość skrobania szyb w autach albo przestępowania z nogi na nogę na przystankach autobusowych. Mają dość zimna i zagniewanego nieba. Gdzieś w oddali majaczy bowiem marzec, pełen krokusów, hiacyntów i tulipanów, pełen tego nieokreślonego zapachu budzącego się powoli życia. To na marzec czeka się z utęsknieniem, niecierpliwie odliczając lutowe dni. Człowiek ciągle na coś czeka. Skreśla dni w kalendarzu i idiotycznie cieszy się z tego, że przepadł kolejny wtorek, minęły środa i niedziela. Gdzie tak się spieszy? Na własny pogrzeb? Chce rozesłać ostatnie zaproszenia na przyjęcie, które nikogo nie bawi?

      Tak, śmierć powinna przychodzić w lutym. W tym brzydkim, nikomu niepotrzebnym miesiącu. Z jakimś dziwnym świętem zakochanych pośrodku, którego nigdy nie lubiła.

      Katarzyna zatrzymała się przed sklepem z butami. Z każdego kozaka, półbuta, domowego kapcia, a nawet kalosza wystawała kolorowa bombka i błyszczała zalotnie. Nieładne to było i wcale nie oddawało ducha świąt. Najwyraźniej ktoś nie miał pomysłu na dekorację, więc tylko połączył świąteczny akcent z tym, co już było na wystawie. Czerwone, żółte i srebrne kule. Pewnie plastikowe, bo szklanych bombek było w sklepach coraz mniej.

      Te buty też były brzydkie. Niektóre nawet zakurzone, jakby nie zdążyły strzepnąć z siebie jesieni. Katarzyna usłyszała w głowie głos matki: „O tym, że każde obuwie potrzebuje pielęgnacji i konserwacji, nie trzeba chyba nikomu przypominać?”.

      Zawsze ją drażniło, kiedy matka kiwała znacząco głową i powtarzała to zdanie, patrząc na zabłocone kozaki Katarzyny. I jeszcze oskarżycielsko podnosiła palec, który wydawał się absurdalnie długi. Wymierzała go prosto w kolejny grzech popełniony przez Katarzynę.

      – Zaraz je przetrę szmatką, nic się im przez tych parę chwil nie stanie – odpowiadała więc na odczepnego. Nie lubiła czyścić butów, wydawało jej się to kompletnie bez sensu, zwłaszcza że następnego dnia wyglądały dokładnie tak samo jak przed czyszczeniem.

      – Jasne, przecież ty wiesz lepiej. Ale pamiętaj, że błoto najlepiej usunąć wodą, a potem dokładnie wysuszyć buty.

      – Mamo, daj spokój. Noszę te kozaki codziennie. Przecież nie będę ich konserwować przez pół dnia, skoro za chwilę znowu w nich wyjdę.

      – Czyli mogą się zniszczyć, tak? – Marianna wzruszała tylko ramionami, wzdychała i wychodziła do innego pomieszczenia, a Katarzyna od razu czuła, że powinna ją przeprosić, choć nie do końca rozumiała za co.

      Tylko Maurycy miał to wszystko gdzieś. Koty nie zawracają sobie głowy głupotami.

      Katarzyna dotknęła szyby wystawowej. Popatrzyła raz jeszcze na dość mocno zakurzone czarne lakierki na wysokim obcasie. Najwyraźniej nikomu się nie podobały albo akurat przestały być modne. A ona jako dziecko o takich marzyła. Nie musiały mieć obcasa, ale musiały błyszczeć i mieć małą kokardkę z przodu. Stopa wyglądała w nich zupełnie inaczej. Jakby należała do księżniczki i dodawała prestiżu pozostałym częściom ciała. Do tego rajstopy z brokatem i człowiek od razu czuł się bajkowo. I nawet kleks szpinaku na talerzu nie był w stanie zepsuć tego uczucia.

      – Skóry lakierowanej nie impregnujemy, tylko pielęgnujemy ją specjalnym kremem do skóry nabłyszczanej, a następnie polerujemy miękką, najlepiej flanelową szmatką – wyszeptała teraz do siebie i otarła napływające do oczu łzy wierzchem dłoni.

      Nie chciała płakać, bo ostatnio zbyt często jej się to zdarzało. Chciała jakoś powstrzymać atakujący ją z każdej strony smutek, ale po chwili odpuściła. A właśnie że zaleje się łzami, w końcu i tak nikt na nią nie patrzy. Ludzie ostatnio mało na siebie patrzą. Mijają się bezwiednie, nie zwracając na nikogo uwagi. Nawet lubiła tę miejską anonimowość, czasami była lepsza niż czyjeś nadmierne zainteresowanie. Mogła teraz iść przez grudniowe miasto i płakać do woli, a nawet pociągać nosem. Mogła nawet głośno szlochać. Kogo to obchodziło? Większość ludzi patrzyła pod nogi, jakby starała się koncentrować tylko na własnych krokach, żeby nie uderzyć nosem o krawężnik. Inni dla odmiany prześlizgiwali się spojrzeniem po twarzach mijanych przechodniów, zupełnie ich nie rejestrując. Czasem zatrzymywali wzrok na jakiejś wystawie, zwłaszcza kiedy coś się na niej ruszało, tańczyło albo wypluwało sztuczne płatki śniegu. Kicz w grudniu był dopuszczalny, a nawet wyczekiwany. Zapowiadał w końcu to, na co większość czekała. Nie zawsze z wielką radością i namaszczeniem, ale jednak czekała. Boże Narodzenie było jakąś magiczną granicą między tym, co już się wydarzyło, a tym, co nadejdzie. Przejściem starego w nowe, znacznie bardziej wymownym niż sylwester. Może dlatego, że ten ostatni był po prostu