– Dlaczego mnie nie przytulałaś?
Marianna spuściła głowę.
– Chciałam, żebyś twardo stąpała po ziemi, żebyś umiała poradzić sobie w różnych sytuacjach. Dotyk rozmiękcza.
– Nieprawda – zaprzeczyła Katarzyna. – Dotyk dodaje siły. Marcin mnie tego nauczył.
– A Robert?
– Robert potrafi tylko czarować słowami. Zaczarował mnie, to prawda. Zaczarował na ponad dziesięć lat i nie mogę powiedzieć, że to było złe. Ale teraz wiem, że nie wystarczało. I że jego słowa były po prostu puste.
– Gorzej, kiedy w ogóle ich nie ma – powiedziała Marianna. – Kiedy pojawiają się coraz rzadziej, aż w końcu znikają.
– Co masz na myśli?
– Twój ojciec nauczył mnie milczeć. W zasadzie nigdy tak naprawdę nie rozmawialiśmy, bo on tego nie lubił. Z każdym rokiem było coraz gorzej. Mogłabym policzyć na palcach jednej ręki wszystkie słowa, które wypowiedział do mnie w ciągu miesiąca. Gdybym była Robertem, zapewne potrafiłabym ułożyć z nich coś ładnego, może nawet jakiś komplement, ale niestety nie posiadłam tego talentu. Słyszałam tylko pojedyncze wyrazy, beznamiętne, bezosobowe. Komunikaty, czasem polecenia. Nauczyłam się nawet odróżniać rodzaje chrząknięć i półsłówek. No i stopnie nasilenia odgłosów, gdy miażdżył zębami jabłka.
– To dlatego przychodziłaś do nas coraz częściej?
Marianna skinęła głową.
– Przychodziłam, żeby mówić. O butach, proszkach, o tym, jakich należy używać środków do prania i w jaki sposób pakować walizki przed wyjazdem na wakacje. O tym, że brokuły są smaczne i zdrowe, i o tym, jak przesadzać kaktusy. Mówiłam nie po to, żeby cię czegoś nauczyć, ale żeby wyrzucić z siebie te wszystkie słowa, które twój tata zamknął mi w gardle. Wiesz, co mi kiedyś powiedział? Że nie lubi mojej barwy głosu. I że cisza jest idealna. Więc zatopiłam się w tej ciszy, bo nie miałam innego wyjścia. Kiedyś chciałam wypluć na niego słowa, które mi odebrał, ale spojrzał na mnie tak odpychająco, że aż odjęło mi mowę. Kopnęłam więc tylko krzesło, na którym siedział.
Katarzyna patrzyła na nią ze zdumieniem. Ojciec faktycznie był milczący, ale nigdy nie przypuszczała, że to mogło tak bardzo krzywdzić matkę. Robert dla odmiany używał słów często i chętnie. Katarzyna żyła w otoczeniu słów. Tak jak dźwięki układają się w utwór muzyczny, kolorowe punkty na płótnie w obraz, tak słowa wywołują emocje, mają określoną wartość i znaczenie. Nie można bez nich żyć. Owszem, zdarza się, że nie trafiają w sedno, czasem są tylko wydmuszkami, ale jednak wypełniają codzienność. Nadają jej jakiś sens i na swój sposób są po prostu niezbędne. Czy można żyć bez słów?
– Nie wiedziałam – wyszeptała Katarzyna.
– Bo nigdy ci o tym nie mówiłam. Problem matek i córek często polega na przemilczaniu tego, o czym powinno się mówić. Zostają wtedy dyskusje o niczym. Takie ględzenie, od którego prostują się zwoje w mózgu.
– Jak wtedy, gdy usiłowałaś mnie przekonać, że sery powinno się przechowywać na górnej półce lodówki?
– Dokładnie. Albo jak wtedy, gdy próbowałam wmówić ci, że powinnaś dodawać melisę do gotowanych ziemniaków.
– To było straszne. – Katarzyna się roześmiała. – Przynosiłaś ją każdego dnia i z uporem maniaka wrzucałaś mi do garnka.
Marianna bezradnie rozłożyła ręce.
– Chciałam przekonać was i siebie, że moje słowa coś znaczą, że się liczą, nawet jeśli twój ojciec uważał inaczej. Chciałam, by ktoś mnie słuchał i żeby z tego mojego mówienia coś wynikało. Miałam nadzieję, że w końcu sama zaczniesz wrzucać melisę do ziemniaków, a sery kłaść na górnej półce. To byłoby dla mnie potwierdzenie, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Muszę jednak uczciwie przyznać, że ziemniaki z melisą są obrzydliwe.
Zamilkły na moment. Katarzyna chciała przysunąć się trochę bliżej i może nawet objąć matkę, ale bała się, że zbyt gwałtowny ruch wszystko zepsuje. Bała się, że zniknie ławka, brakująca godzina rozpadnie się na tysiące sekund, a te z kolei rozpierzchną się po parku wraz z szansą na kolejne pytania.
– Pamiętasz, kiedy byłaś najszczęśliwsza?
– W dniu twoich urodzin. Kiedy wtuliłam twarz w twój ciepły karczek i potem, gdy odruchowo ścisnęłaś mój palec. Pomyślałam wtedy, że nie chcę, żebyś go kiedykolwiek puściła.
– Ale wiesz, że musiałam to zrobić?
Marianna pokiwała głową.
– Nie można się na to przygotować. Odseparowanie jest bardziej bolesne niż sam poród. Ale zamiast to zrozumieć i zaakceptować, rozpoczęłam walkę o odzyskanie kontroli. Teraz to widzę.
– Pamiętasz lato nad morzem? Miałam wtedy dziewięć lat i włosy, których nie dało się rozczesać. Były sztywne, słone i nieładne. Ale moje.
Marianna przygryzła dolną wargę.
To, jacy jesteśmy w dorosłym życiu, jest kumulacją tego, ile razy nas złamano w dzieciństwie. Ile razy obcięto nam włosy bez naszej zgody, wyrzucono zabawkę bez pytania, ile razy zawieziono nas na kolonię mimo paraliżującego nas strachu przed rozstaniem. Liczba wszystkich tych drobiazgów, które tylko pozornie nie mają znaczenia, rośnie z każdym kolejnym rokiem, aż w końcu zaczyna odnosić małe zwycięstwa. Strach przed podejmowaniem własnych decyzji. Zgoda na manipulację. Zamrożenie własnych potrzeb.
– Idziemy do fryzjera – powiedziała wtedy Marianna i chociaż Katarzyna próbowała zaprotestować płaczem, matka była nieugięta. – Spójrz, jak ty wyglądasz. Masz splątane, zniszczone i kompletnie wysuszone włosy. Poza tym ja nie lubię warkoczyków.
– Ale ja je lubię – powiedziała cicho Katarzyna.
Włosy zostały obcięte jeszcze tego samego dnia.
Życie składa się z obrazków. Wspomnienie może być długie, rozciągnięte, ale i tak kończy się ostatecznym ujęciem, które je podsumowuje. Gdyby Marianna przytuliła wtedy córkę i obiecała, że włosy odrosną, być może obrazek nie byłby tak potwornie smutny jak ten, który Katarzyna ciągle miała przed oczami.
– Powinno się za takie rzeczy odbierać prawa rodzicielskie – przyznała teraz Marianna.
– No, może praw nie, ale jakaś kara by ci się przydała. Na przykład przejażdżka rollercoasterem, czego nienawidzisz bardziej niż resztek pasty na lustrze.
Kiedy Katarzyna poznała Roberta, szybko uległa jego słowom.
– Jesteś taka melancholijnie zalotna – szeptał jej do ucha, a Katarzyna była coraz bardziej zauroczona.
Dopiero po jakimś czasie dotarło do niej, że Robert wcale jej nie słuchał. I że nie lubił słów dosadnych, prawdziwych, takich, które obnażały jego narcystyczną osobowość.
Pisarze nie lubią krytyki – tego nauczyła się dość szybko. Zwłaszcza od bliskich osób, a już najbardziej od kogoś, kto przecież zupełnie nie zna się na pisaniu.
– Wykładam literaturę. Chyba mam jakieś pojęcie – próbowała z nim dyskutować, ale Robert zaciskał tylko zęby i odwracał wzrok.
– Czytanie i pisanie to dwie różne rzeczy.
– Jako osoba czytająca wiem, co mi się podoba, a co nie.
– Ale twoja opinia jest nieobiektywna. Nie jest nawet wypadkową kilku gustów, lecz wyłącznie twoim odczuciem. A to oznacza, że możesz