Edgar ruszył w stronę klasztoru. Ciało Sunni zaczynało mu ciążyć, lecz ból ramion sprawiał mu dziwną, niemal perwersyjną przyjemność. Niepokoiło go tylko to, że ona wciąż otwiera oczy. Chciał, żeby wyglądała tak, jakby spała.
Nikt nie zwracał na niego uwagi; wszyscy przeżywali własne tragedie. Nie niepokojony przez nikogo, dotarł do kościoła i wszedł do środka. Jak się okazało, nie on jeden wpadł na ten pomysł. Wzdłuż nawy leżały ciała, przy których stali lub klęczeli ludzie. Zrozpaczony przeor Ulfric podszedł do Edgara i zapytał obcesowo:
– Żywa czy martwa?
– To Sungifu – odparł Edgar. – Nie żyje.
– Martwych składamy we wschodnim końcu – wyjaśnił Ulfric, zbyt zajęty, by silić się na delikatność. – A rannych w nawie.
– Pomodli się przeor za jej duszę? Proszę.
– Będzie potraktowana jak pozostali.
– To ja wszcząłem alarm – oburzył się Edgar. – Możliwe, że ocaliłem przeorowi życie. Proszę się za nią pomodlić.
Ulfric nie odpowiedział i oddalił się pospiesznie.
Edgar zobaczył brata Maerwynna, który bandażował nogę rannego mężczyzny, podczas gdy ten jęczał z bólu. Kiedy mnich wstał, Edgar zwrócił się do niego:
– Pomodli się brat za duszę Sunni?
– Tak, oczywiście – odrzekł Maerwynn i uczynił na czole Sunni znak krzyża.
– Dziękuję.
– A teraz złóż ciało we wschodnim końcu kościoła.
Chłopak ruszył w górę nawy i minął ołtarz. W drugim końcu kościoła złożono w równych rzędach ponad dwadzieścia ciał, nad którymi stali pogrążeni w bólu bliscy. Edgar ostrożnie położył ciało Sunni. Wyprostował jej nogi, ramiona skrzyżował na piersi dziewczyny i palcami przyczesał jej włosy. Żałował, że nie jest duchownym, wówczas sam zadbałby o jej duszę.
Klęczał przez długi czas wpatrzony w jej nieruchomą twarz i próbował oswoić się z myślą, że już nigdy nie spojrzy na niego z uśmiechem. W końcu jednak zwrócił myśli ku żywym. Czy jego rodzice przeżyli? Czy bracia trafili do niewoli? Zaledwie kilka godzin temu zamierzał opuścić ich na dobre, a teraz ich potrzebował. Bez nich będzie na świecie sam jak palec.
Jeszcze chwilę stał nad ciałem Sunni, po czym wyszedł z kościoła, a za nim Brindle.
Na zewnątrz zaczął się zastanawiać, od czego zacząć. W końcu postanowił, że najpierw pójdzie do domu. Wiedział, że z chaty pozostały pewnie zgliszcza, miał jednak nadzieję, że znajdzie tam bliskich albo chociaż dowie się, co się z nimi stało.
Najkrótsza droga wiodła wzdłuż plaży. Idąc w stronę morza, prosił Boga, by jego łódź była wciąż na brzegu. Zostawił ją w pewnej odległości od najbliższych zabudowań, może więc nie spłonęła.
Po drodze spotkał matkę, która ukryła się w lesie i teraz wracała do miasta. Na widok jej ostrych, zdecydowanych rysów i pewnego siebie kroku poczuł ulgę tak wielką, że nogi się pod nim ugięły i omal nie upadł. Matka niosła kociołek z brązu; być może jedyną rzecz, którą zdołała zabrać z domu. Twarz miała ściągniętą ze smutku, lecz zaciśnięte w wąską kreskę usta zdradzały ponurą determinację.
Na widok Edgara rozpromieniła się. Objęła go i kryjąc twarz w jego piersi, wyszlochała:
– Mój synek, och, mój Eddie, dzięki Bogu.
Zacisnął powieki i przytulił ją. Jeszcze nigdy nie cieszył się tak na widok matki.
Po chwili otworzył oczy, spojrzał ponad jej ramieniem i zobaczył Ermana – równie ponurego jak matka, choć na jego twarzy malowała się zaciętość – i jasnowłosego, piegowatego Eadbalda. Nigdzie jednak nie widział ojca.
– Gdzie tata? – spytał.
– Kazał nam uciekać – odparł Erman. – Sam został, żeby bronić warsztatu.
„A wyście go zostawili?”, chciał powiedzieć Edgar. Powstrzymał się jednak, bo nie był to czas na wzajemne obwinianie się, zresztą sam przecież zostawił rodzinę.
Matka wypuściła go z objęć.
– Wracamy do domu – rzekła. – Do tego, co z niego zostało.
Ruszyli w stronę brzegu. Matka kroczyła energicznie, chcąc jak najszybciej poznać prawdę – nieważne, czy dobrą, czy złą.
– Szybko uciekłeś, braciszku – rzucił oskarżycielsko Erman. – Czemu nas nie zbudziłeś?
– Właśnie że obudziłem – oburzył się Edgar. – To ja uderzyłem w kościelny dzwon.
– Nieprawda.
Sprzeczanie się w takich sytuacjach było typowe dla Ermana. Edgar odwrócił wzrok i nie odezwał się więcej. Nie obchodziło go, co myśli brat. Kiedy dotarli na plażę, zauważył, że jego łódź zniknęła. Było oczywiste, że zabrali ją wikingowie. Potrafili rozpoznać dobrą łódź. Do tego łatwo ją było ukraść – wystarczyło, że przywiązali ją do rufy jednej ze swoich. Strata była dotkliwa, lecz Edgar nie czuł bólu: w porównaniu ze śmiercią Sunni zdawała się niczym.
Idąc brzegiem, natknęli się na zabitą matkę rówieśnika Edgara; zastanawiał się, czy zginęła, próbując powstrzymać wikingów, by nie brali jej syna w niewolę.
Kilka jardów dalej leżało kolejne ciało, a jeszcze dalej następne. Edgar przyglądał się każdej twarzy; wszystkie należały do jego przyjaciół i sąsiadów, lecz nie było wśród nich ojca. To obudziło w nim nieśmiałą nadzieję, że może ojciec przeżył.
W końcu dotarli do domu, z którego pozostało jedynie palenisko i stojący nad nim żelazny trójnóg. Przy zgliszczach natknęli się na ciało ojca. Matka krzyknęła z rozpaczy i przerażenia i upadła na kolana. Edgar uklęknął przy niej i objął ręką jej drżące ramiona.
Prawa ręka ojca została odrąbana, prawdopodobnie toporem, przez co wykrwawił się na śmierć. Edgar pomyślał o sile i umiejętnościach, które do niedawna drzemały w tym ramieniu, i po policzkach spłynęły mu łzy wściekłości i żalu.
– Spójrzcie na warsztat – usłyszał głos Eadbalda.
Wstał i otarł oczy. Z początku nie był pewien, co właściwie widzi, więc jeszcze raz przetarł łzy.
Warsztat spłonął. Łódź, którą budowali, i sterta drewna zmieniły się w kupki popiołu, podobnie jak beczka smoły i lina. Pozostał tylko kamień szlifierski, na którym ostrzyli narzędzia. Wśród dogasającego żaru Edgar dostrzegł zwęglone kości, zbyt małe, by mogły należeć do człowieka. Domyślił się, że to szczątki uwiązanego na łańcuchu biednego Grendela.
Wszystko, z czego żyli, znajdowało się tutaj.
Edgar uświadomił sobie, że stracili nie tylko warsztat, ale też źródło utrzymania. Nawet gdyby ktoś chciał zamówić u nich łódź, nie mieli drewna na budowę, narzędzi, by nadać drewnu kształt, ani pieniędzy na zakup tego, co było im potrzebne.
Matka miała pewnie w sakiewce kilka srebrnych pensów, lecz nigdy im się nie przelewało, a ojciec za każdą nadwyżkę pieniędzy kupował drewno. Powtarzał, że dobre drewno jest lepsze od srebra, bo trudniej je ukraść.
– Straciliśmy