NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ken Follett
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-8215-227-2
Скачать книгу
go wzrostem, lecz nie wyglądali na równie inteligentnych. Trzech silnych młodzieńców i matka, która wiele w życiu przeszła – oto czego potrzeba było Wynstanowi.

      – Słyszałem o opuszczonej farmie – zaczął. Pozbywając się krnąbrnej Mildred, wyświadczy Wigelmowi przysługę.

      Edgar wyglądał na przerażonego.

      – Jesteśmy szkutnikami, nie rolnikami – odparł.

      – Zawrzyj gębę, Edgarze – zrugała go matka.

      – Potrafisz prowadzić gospodarstwo, wdowo? – zwrócił się do niej biskup.

      – Urodziłam się na farmie.

      – Ta leży nad rzeką.

      – Jaka jest duża?

      – Trzydzieści akrów ziemi. Podobno to wystarczy, żeby wyżywić rodzinę.

      – To zależy od gleby.

      – I od rodziny.

      Mildred nie dała się zbyć.

      – Jaka jest tam gleba?

      – Taka, jakiej można się spodziewać: trochę bagnista przy rzece, nieco wyżej, na wzniesieniu, lekka i ilasta. Obsiano ją owsem, który właśnie zaczyna kiełkować. Musicie go tylko zżąć i będziecie gotowi na zimę.

      – Jakieś woły?

      – Nie, ale nie będą wam potrzebne. To lekka ziemia, obejdziecie się bez pługa.

      – Czemu ta farma jest opuszczona? – Mildred zmrużyła oczy.

      Było to sprytne pytanie. Prawda wyglądała tak, że ostatni dzierżawca nie był w stanie wyżywić rodziny z plonów, które dawała marna ziemia. Jego żona i trójka małych dzieci umarli, a dzierżawca uciekł. Ale ta rodzina była inna – trzech dobrych, silnych robotników i tylko cztery gęby do wykarmienia. Rzecz jasna im również będzie ciężko, lecz Wynstan miał przeczucie, że sobie poradzą. Mimo wszystko nie zamierzał mówić im prawdy.

      – Dzierżawca zmarł na gorączkę, a jego żona wróciła do matki – skłamał.

      – A zatem nie jest to dobre miejsce.

      – Nic podobnego. Niedaleko jest mała osada z minsterem. Minster to kościół prowadzony przez księży, którzy mieszkają razem i…

      – Wiem, czym jest minster. To coś jak klasztor, choć nie tak surowy.

      – Mój kuzyn Degbert jest tam dziekanem, a także właścicielem osady i farmy.

      – Jakie budynki są na farmie?

      – Dom i stodoła. Poprzedni dzierżawca zostawił swoje narzędzia.

      – Ile wynosi dzierżawa?

      – Na dzień świętego Michała będziecie musieli podarować Degbertowi cztery tłuste prosiaki na boczek dla księży. To wszystko!

      – Czemu tylko tyle?

      Biskup się uśmiechnął. Babsko było podejrzliwe.

      – Bo mój kuzyn to dobry człowiek – odparł.

      Mildred prychnęła.

      Zapadła cisza. Wynstan przyglądał się wdowie. Nie chciała tej farmy, widział to. Nie ufała mu. Lecz z jej oczu wyzierała desperacja; nie miała nic, straciła dorobek życia. Zgodzi się, pomyślał. Musi się zgodzić.

      – Gdzie to jest? – spytała w końcu.

      – Półtora dnia drogi stąd w górę rzeki.

      – Jak nazywa się ta osada?

      – Dreng’s Ferry.

      ROZDZIAŁ 3

      Koniec czerwca 997

      Szli półtora dnia, podążając ledwie widoczną ścieżką biegnącą wzdłuż wijącej się rzeki: trzech młodych mężczyzn, ich matka i brązowo-biała suka.

      Edgar był zdezorientowany, oszołomiony i zaniepokojony. Zamierzał rozpocząć nowe życie, ale nie takie. Sprawy przybrały nieoczekiwany obrót i nie miał czasu się na to przygotować. Zresztą tak czy inaczej, on i jego rodzina nie mieli pojęcia, co ich czeka. Nie wiedzieli prawie nic o miejscu zwanym Dreng’s Ferry. Jak wygląda? Czy tamtejsi mieszkańcy będą podejrzliwi wobec nowo przybyłych, czy przywitają ich ciepło? A gospodarstwo? Czy ziemia będzie lekka i łatwa w uprawie, czy krnąbrna i gliniasta? Czy są tam grusze, krzykliwe dzikie gęsi albo płochliwe jelenie? Rodzina Edgara wierzyła w planowanie. Ojciec często powtarzał, że człowiek powinien w myślach zbudować całą łódź, nim sięgnie po pierwszy kawałek drewna.

      Jeśli chcieli tchnąć życie w opuszczoną farmę, czekało ich mnóstwo pracy i Edgarowi ciężko było wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu. To był pogrzeb jego nadziei. Już nigdy nie będzie miał własnego warsztatu szkutniczego, nigdy nie będzie budował łodzi. Był też pewien, że nigdy się nie ożeni.

      Próbując zająć czymś głowę, rozglądał się dookoła. Nigdy dotąd nie zapuścił się tak daleko od domu. Raz przepłynął wiele mil do Cherbourga i z powrotem, lecz w czasie podróży nie widział niczego prócz wody. Teraz pierwszy raz w życiu miał okazję podziwiać Anglię.

      Wokół było mnóstwo lasów, takich jak ten, w którym odkąd pamiętał, on i jego rodzina ścinali drzewa. Od czasu do czasu widział osady i kilka większych majątków. Im dalej wchodzili w głąb lądu, tym krajobraz stawał się bardziej pofałdowany. Lasy były gęstsze, choć i tu widywało się ślady ludzkiej bytności: chatkę łowiecką, dół z wapnem, kopalnię cyny, domek masztalerza, mielerze, winnicę na południowej stronie wzniesienia, stado owiec pasących się na wzgórzu.

      Spotkali kilku podróżnych: tłustego księdza na wychudzonym kucu, bogato odzianego złotnika w asyście czterech ponurych strażników, krzepkiego farmera, prowadzącego na targ wielką, czarną maciorę, i zgarbioną starowinkę sprzedającą brązowe jaja. Zatrzymywali się i rozmawiali z każdym, wymieniając się najnowszymi wieściami i informacjami o tym, co czeka ich w dalszej podróży.

      Każdy napotkany człowiek musiał usłyszeć o wikińskim ataku na Combe. Właśnie tak ludzie dowiadywali się o tym, co się dzieje – od wędrowców. Matka zwykle opowiadała najkrótszą wersję, lecz w bogatych osadach siadała i raczyła mieszkańców długą opowieścią, a w zamian dostawała strawę i napitek.

      Machali do przepływających łodzi. Na rzece nie było mostów i tylko jeden bród w miejscu zwanym Mudeford Crossing. Mogli spędzić noc w tamtejszej karczmie, ale pogoda była ładna, więc chcąc zaoszczędzić, matka zdecydowała, że przenocują na dworze. Umościli się jednak na tyle blisko karczmy, że w razie kłopotów ktoś usłyszałby ich krzyki.

      Matka twierdziła, że w lesie bywa niebezpiecznie, i ostrzegła synów, by mieli się na baczności, co jeszcze bardziej utwierdziło Edgara w przekonaniu, że nagle znalazł się w świecie, w którym nie obowiązują żadne zasady. W świecie, w którym wyjęci spod prawa żyli pod gołym niebem i napadali na wędrowców. O tej porze roku mogli z łatwością ukryć się w zaroślach i wyskakiwać niespodziewanie.

      Edgar powtarzał sobie, że on i jego bracia potrafią się obronić. Wciąż miał przy sobie topór zabrany wikingowi, który zabił Sunni. No i była z nimi Brindle. Suka nie nadawała się do walki, co pokazała podczas wikińskiego najazdu, jednak mogła zwęszyć napastnika czającego się w krzakach i szczekaniem ostrzec o niebezpieczeństwie. Przede wszystkim jednak nie mieli nic, co można by było ukraść: ani żywego inwentarza, ani przedniej roboty mieczy, ani okutej żelazem szkatułki, w której mogłyby być monety. Nikt nie grabi biedaków, pomyślał Edgar. Lecz nawet tego nie mógł być pewny.

      Matka