NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ken Follett
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-8215-227-2
Скачать книгу
obudził się teraz i zapytał, dokąd idzie, odparłby, że musi się wysikać, licząc, że nie zauważą butów w jego dłoni.

      Eadbald mruknął i Edgar zamarł. Czyżby brat się obudził, czy może tylko mruczał przez sen? Nie potrafił powiedzieć. Ale Eadbald był powolny i nieskory do awantur, podobnie jak ojciec. Nie narobi mu kłopotu.

      Edgar wyszedł na zewnątrz i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.

      Księżyc zaszedł, lecz niebo było czyste i miriady gwiazd rozświetlały plażę. Między chatą i palikiem wskazującym poziom wody znajdował się warsztat szkutniczy. Ojciec budował łodzie, a jego trzej synowie pracowali razem z nim. Był dobrym rzemieślnikiem, nie miał jednak głowy do interesów, więc pieniędzmi zarządzała matka, zwłaszcza gdy chodziło o wyliczanie pokaźnych sum za coś tak skomplikowanego jak statek czy łódź. Jeśli klient próbował utargować niższą cenę, ojciec był gotów przystać na jego propozycję, ale żona mu nie pozwalała.

      Sznurując buty i zapinając pas, Edgar zerkał na warsztat i czekającą na ukończenie niewielką łódź do pływania w górę rzeki. Nieopodal leżała ogromna sterta cennego drewna. Rozłupane na połówki i ćwiartki pnie czekały, aż powstaną z nich części łodzi. Mniej więcej raz w miesiącu cała rodzina udawała się do lasu i wspólnymi siłami ścinała rosły dąb. Pierwsi przystępowali do pracy ojciec i Edgar – na przemian wymachiwali toporami na długich styliskach i starannie podcinali pień. Kiedy odpoczywali zmęczeni, za topory chwytali Erman i Eadbald. Po obcięciu gałęzi spławiano pień w dół rzeki do Combe. Rzecz jasna musieli za niego płacić; las należał do tana Wigelma, któremu większość mieszkańców Combe płaciła za dzierżawę i który za każde drzewo żądał trzech srebrnych pensów.

      Oprócz stosu drewna w warsztacie były także beczka smoły, zwój liny i kamień szlifierski. Wszystkiego strzegł uwiązany na łańcuchu mastyf Grendel – czarne psisko z szarym pyskiem, zbyt stare, by zrobić krzywdę złodziejom, lecz wciąż potrafiące narobić hałasu. Grendel był teraz cicho i leżąc z głową na łapach, popatrywał na Edgara obojętnym wzrokiem. Chłopak przyklęknął i pogłaskał go po łbie.

      – Żegnaj, staruszku – wymruczał, na co pies, nie podnosząc się z ziemi, pomachał radośnie ogonem.

      W warsztacie była łódź rybacka, którą Edgar traktował jak swoją. Zbudował ją sam według projektu opartego na łodziach wikingów. Po prawdzie nigdy nie widział żadnego wikinga – ci jeszcze nigdy nie złupili Combe – lecz dwa lata temu wody wyrzuciły na brzeg wrak, pusty i poczerniały od ognia, z zatkniętą na dziobie smoczą głową rozrąbaną na pół – niechybnie podczas bitwy. Edgara zachwyciło piękno zniszczonej łodzi: pełne wdzięku łuki, długi wężowy dziób i smukły kadłub. Najbardziej jednak urzekł go biegnący na całej długości łodzi wystający długi kil, który – jak stwierdził po namyśle – przydawał jej stabilności i pozwalał wikingom przemierzać morza. Łódź Edgara była znacznie mniejsza, z dwoma wiosłami i małym, prostokątnym żaglem.

      Wiedział, że ma talent. Już teraz był lepszym szkutnikiem od starszych braci, a niebawem prześcignie ojca. Instynktownie wyczuwał, jak łączyć ze sobą rozmaite elementy, by razem tworzyły solidną konstrukcję. Lata temu podsłuchał, jak ojciec mówił do matki: „Erman uczy się powoli, a Eadbald szybko, lecz Edgar sprawia wrażenie, jakby pojmował wszystko, nim zdążę cokolwiek powiedzieć”. Była to prawda. Niektórzy sięgali po instrument, na którym nigdy wcześniej nie grali – fujarkę albo lirę – i chwilę później dobywali z niego melodię. Edgar miał tak z łodziami i domami. „Ta łódź będzie się przechylała na sterburtę”, mówił, albo „Ten dach będzie przeciekał”. I zawsze miał rację.

      Odcumował łódź i zepchnął ją w stronę wody. Dźwięk kadłuba szorującego po piasku był stłumiony chlupotem fal liżących brzeg.

      Edgara zaskoczył dziewczęcy chichot. W świetle gwiazd zobaczył nagą kobietę leżącą na piasku i leżącego na niej mężczyznę. Pewnie ich znał, lecz nie mogąc dostrzec twarzy, pospiesznie odwrócił wzrok. Domyślał się, że przyłapał ich na potajemnej schadzce. Kobieta wydawała się młoda, a mężczyzna być może miał żonę. Księża potępiali takie postępowanie, ale ludzie nie zawsze ich słuchali. Edgar zignorował tych dwoje i zepchnął łódź do wody.

      Miał szczęście, że znalazł pracę gdzieś indziej. Interesy ojca nie szły najlepiej, odkąd Edgar skończył dziewięć lat, a wikingowie ponowili ataki na południu Anglii. Handel i połowy były niebezpieczne, gdy w pobliżu czaili się grabieżcy. Tylko najdzielniejsi ludzie kupowali łodzie.

      Na przystani cumowały dwa statki rybackie do połowu śledzi i frankijski kupiecki, a na brzeg wciągnięto kilka mniejszych łodzi do pływania po rzekach i wzdłuż nabrzeży. Sam pomagał zbudować jeden ze statków rybackich. Pamiętał jednak czasy, gdy na przystani zawsze cumowało kilkanaście łodzi, a czasem więcej.

      Poczuł rześką bryzę z południowego zachodu, częstą w tej okolicy. Jego łódź miała żagiel – mały, ponieważ były one niezwykle kosztowne; na utkanie naturalnej wielkości żagla dla statku żeglującego po morzach jedna kobieta potrzebowała aż czterech lat – lecz go nie rozwinął. W czasie krótkiej podróży przez zatokę nie było to warte zachodu. Edgar zaczął wiosłować. Przychodziło mu to z łatwością, miał bowiem mięśnie niczym kowal, podobnie jak jego ojciec i bracia. Przez cały dzień sześć dni w tygodniu pracowali siekierami, toporkami i świdrami, nadając kształt dębowym deskom, z których powstawały kadłuby łodzi. Była to ciężka praca dla silnych mężczyzn.

      Radował się, bo udało mu się zbiec i płynął na spotkanie z kobietą, którą kochał. W świetle gwiazd piasek na brzegu rzucał biały blask, a gdy wiosła wynurzały się na powierzchnię, piana wokół nich przywodziła na myśl włosy jego ukochanej, które opadały jej na ramiona. Miała na imię Sungifu, lecz wszyscy mówili na nią Sunni, i była wyjątkowa pod każdym względem.

      Widział ciągnące się na nabrzeżu zabudowania, w większości kramy rybaków i handlarzy. Był tu także warsztat blacharza wyrabiającego nierdzewne części do łodzi, podwórze, gdzie skręcano liny, a także wielki piec smolarza, w którym wypalano sosnowe kłody, aby uzyskać lepką substancję służącą szkutnikom do uszczelniania łodzi. Z wody miasto zawsze wydawało się większe. Liczyło kilkuset mieszkańców, a byt większości z nich był w ten lub inny sposób związany z morzem.

      Edgar spojrzał na drugi brzeg zatoki. W ciemności nie byłby w stanie zobaczyć Sunni, nawet gdyby tam stała. Wiedział jednak, że jej nie ma, bo mieli się spotkać dopiero o świcie. Mimo wszystko nie mógł oderwać wzroku od miejsca, w którym wkrótce zobaczy ukochaną.

      Sunni miała dwadzieścia jeden wiosen i była starsza od Edgara o przeszło trzy lata. Zauważył ją, gdy pewnego dnia siedział na plaży i wpatrywał się we wrak wikińskiej łodzi. Oczywiście znał ją z widzenia – znał tutaj wszystkich mieszkańców – ale wcześniej nie zwracał na nią uwagi i nie przypominał sobie, by wiedział coś na temat jej rodziny.

      – Morze wyrzuciło cię razem z wrakiem? – spytała. – Siedziałeś tak nieruchomo, że wzięłam cię za drewno, które fale wymyły na brzeg.

      Domyślił się, że musi mieć bujną wyobraźnię, skoro wymyśliła coś takiego, i przeczuwając, że go zrozumie, odparł, że fascynuje go kształt wikińskiej łodzi. Po godzinie rozmowy był w niej zakochany bez pamięci.

      Sunni powiedziała mu, że jest mężatką, ale było już za późno.

      Jej mąż, Cyneric, liczył sobie trzydzieści wiosen i Sunni poślubiła go w wieku czternastu lat. Cyneric miał niewielkie stado mlecznych krów, których doglądała. Była bystra i zarobiła dla niego dużo pieniędzy. Dzieci nie mieli.

      Edgar szybko odkrył, że Sunni nienawidzi męża. Co wieczór