– Przy ostatnich pracach w kościele sprowadzaliśmy wapień z kamieniołomu w Outhenham.
– Gdzie to jest? – zapytał Edgar.
– Dzień drogi w górę rzeki stąd – odparł Cuthbert.
– A skąd wzięliście piasek?
– W lesie jakąś milę stąd jest piaskownia. Trzeba go po prostu wykopać i przywieźć.
– A wapno do zaprawy?
– Trudno je zrobić, więc kupiliśmy w Shiring.
– Ile by to kosztowało? – powtórzył Dreng.
– Jeśli dobrze pamiętam, nieobrobione kamienie kosztowały pensa za sztukę, plus drugiego pensa od sztuki za transport.
– Zrobię plan i wszystko obliczę – powiedział Edgar. – Ale prawdopodobnie będę potrzebował około dwustu kamieni.
Karczmarz udał zszokowanego.
– Toż to prawie dwieście srebrnych funtów!
– To i tak taniej, niż raz za razem odbudowywać kryty strzechą drewniany budynek – przypomniał mu Edgar.
– Oblicz wszystko dokładnie – rzucił Dreng.
*
W chłodny poranek Edgar, odprowadzany wiejącym znad rzeki przenikliwym wrześniowym wiatrem, wyruszył do Outhenham. Dreng zgodził się zapłacić za kamienną warzelnię, chłopak musiał więc udowodnić, że jego przechwałki nie były czcze i rzeczywiście potrafi ją wybudować.
Wziął ze sobą wikiński topór. Wolałby podróżować z którymś z braci, ci jednak byli zajęci w gospodarstwie, dlatego postanowił wyruszyć sam. Z drugiej strony poznał już banitę Żelaznogębego, który kiepsko wyszedł na spotkaniu z nim i z pewnością zastanowi się dwa razy, nim znowu na niego napadnie. Mimo to ściskał topór w dłoni i cieszył się z towarzystwa Brindle, która ostrzeże go przed niebezpieczeństwem.
Rosnące nad brzegiem drzewa i krzewy pokryte były bujnym listowiem i przedzieranie się przez nie stanowiło nie lada wyzwanie. Około południa dotarł do miejsca, gdzie musiał zboczyć z drogi w głąb lądu. Na szczęście niebo było czyste, więc niemal cały czas widział słońce, dzięki czemu nie stracił orientacji i w końcu wrócił nad rzekę.
Co kilka mil mijał mniejsze lub większe osady, podobne do siebie kryte strzechą drewniane chaty, zbite w gromady nad brzegiem rzeki lub w głębi lądu przy rozstajach, nad stawami albo nieopodal kościołów. Zbliżając się do którejś z nich, zatykał topór za pas, tak by mieszkańcy wiedzieli, że nie ma złych zamiarów, lecz kiedy tylko opuszczał wioskę i na powrót zostawał sam, znów go dobywał. Miał ochotę zatrzymać się i odpocząć, wypić kubek piwa i posilić się, ale nie miał pieniędzy, zamieniał więc tylko kilka słów z napotkanymi ludźmi i upewniwszy się, że idzie we właściwym kierunku, ruszał w dalszą drogę.
Myślał, że najlepiej będzie wędrować z biegiem rzeki. Jednakże wpadające do niej liczne strumienie sprawiały, że nie zawsze potrafił odróżnić rzekę od jej dopływu. Raz podjął złą decyzję i dotarłszy do najbliższej wioski – osady zwanej Bathford – dowiedział się, że musi zawrócić.
Po drodze rozmyślał o warzelni, którą zbuduje dla Leaf. Może powinna mieć dwa pomieszczenia – coś jak nawa i prezbiterium w kościele – żeby cenne zapasy były składowane z dala od ognia. Palenisko powinno być zrobione z obrobionych kamieni połączonych zaprawą, żeby bez trudu utrzymało ciężar kotła i nie przewróciło się.
Miał nadzieję, że po południu dotrze do Outhenham, lecz klucząc, nadłożył drogi. Słońce chowało się już za horyzont, kiedy wydało mu się, że widzi kres swojej podróży.
Znalazł się w żyznej dolinie, gdzie ziemia była ciężka i gliniasta; domyślał się, że to dolina Outhen. Na okolicznych polach chłopi zbierali jęczmień. Robili to później niż zwykle, najwyraźniej chcąc w pełni wykorzystać długi okres suchej, ciepłej pogody. W miejscu, gdzie dopływ wpadał do rzeki, leżała duża osada, licząca ponad sto chat.
Stał po niewłaściwej stronie rzeki, a w okolicy nie było żadnego mostu ani brodu, przepłynął jednak bez trudu, trzymając tunikę nad głową i poruszając jedną ręką. Woda była tak zimna, że wyszedłszy na brzeg, szczękał zębami.
Na skraju wioski znajdował się mały sad, w którym siwowłosy mężczyzna zbierał owoce. Edgar podszedł do niego z trwogą. Bał się, że lada chwila usłyszy, iż jest daleko od celu swojej podróży.
– Dzień dobry, przyjacielu – zagadnął. – Czy to Outhenham?
– Tak – odparł uprzejmie siwowłosy. Wyglądał na pięćdziesiąt lat, miał jasne spojrzenie, miły uśmiech i sprawiał wrażenie bystrego.
– Bogu niech będą dzięki – jęknął Edgar.
– Skąd przybywasz?
– Z Dreng’s Ferry.
– Słyszałem, że to bezbożne miejsce.
Edgar był zdumiony, że plotki o rozwiązłości Degberta dotarły tak daleko. Nie wiedząc, co powiedzieć, rzekł tylko:
– Jestem Edgar.
– A ja Seric.
– Przyszedłem kupić kamień.
– Jeśli pójdziesz na wschód, na skraju wsi zobaczysz wydeptaną drogę. Kamieniołom jest jakieś pół mili dalej w głębi lądu. Na miejscu znajdziesz Gaberhta zwanego Gabem i jego rodzinę. On jest zarządcą kamieniołomu.
– Dziękuję.
– Jesteś głodny?
– Bardzo.
Seric dał mu garść małych gruszek. Edgar podziękował i ruszył w dalszą drogę. Zjadł gruszki razem z ogryzkami.
Wioska wydawała się dość bogata, a domy i zabudowania gospodarcze wyglądały solidnie. Stojący w centrum kościół był oddzielony od karczmy pasem łąki, na której pasły się krowy.
Z karczmy wyszedł krzepki mężczyzna po trzydziestce i na widok Edgara zatrzymał się na środku ścieżki.
– Kim, u diabła, jesteś? – spytał, kiedy chłopak podszedł nieco bliżej. Był osiłkiem o nabiegłych krwią oczach i bełkotliwym głosie.
– Witaj, przyjacielu. – Edgar zatrzymał się. – Jestem Edgar z Dreng’s Ferry.
– A dokąd to niby zmierzasz?
– Do kamieniołomu – odparł łagodnie Edgar. Nie chciał wdawać się w awantury.
Mężczyzna był jednak agresywny.
– A kto powiedział, że możesz tam pójść?
Edgar zaczynał tracić cierpliwość.
– Nie sądzę, żebym potrzebował pozwolenia.
– Cokolwiek chcesz zrobić w Outhenham, potrzebujesz mojej zgody, bo jestem Dudda, naczelnik osady. Po co idziesz do kamieniołomu?
– Kupić ryby.
Dudda zdumiał się, a gdy pojął, że Edgar zakpił sobie z niego, poczerwieniał. Tymczasem Edgar uświadomił sobie, że kolejny raz wyszedł na mądralę, i natychmiast tego pożałował.
– Ty bezczelny kundlu – warknął mężczyzna i zamachnął się mięsistą pięścią, celując w głowę Edgara.
Edgar cofnął się i pięść naczelnika trafiła powietrze; potknął się, zachwiał i runął na ziemię.