– Co ci się stało? – zapytał.
Dziewczyna nie odpowiedziała, udając, że nie rozumie, lecz on wiedział, co się wydarzyło. W ciągu ostatnich tygodni, w miarę jak zbliżał się czas rozwiązania, Dreng coraz bardziej się na nią złościł. Mężczyźni często wyładowywali złość na najbliższych i Edgar widział, jak karczmarz kopał Leaf w tyłek albo bił Ethel po twarzy, wobec Blod był jednak wyjątkowo okrutny.
– Zostało coś do jedzenia? – zapytał.
– Nie – odburknął Dreng.
– Szedłem cały dzień.
– To cię nauczy, żeby się nie spóźniać.
– Załatwiałem wasze sprawy!
– Za to ci płacę. Nie ma jedzenia, więc zawrzyj gębę.
Edgar położył się spać głodny.
Blod wstała bladym świtem i jak zwykle najpierw poszła nad rzekę po czystą wodę. Drewniany cebrzyk z żelaznymi nitami był ciężki, nawet gdy był pusty. Kiedy wróciła, Edgar wkładał buty. Widząc, że jest jej ciężko, wstał, żeby jej pomóc, lecz zanim to zrobił, potknęła się o Drenga, który wciąż drzemał na klepisku, a woda z cebra chlusnęła karczmarzowi na twarz.
– Ty głupia cipo! – ryknął. Zerwał się na równe nogi i uniósł pięść.
Blod cofnęła się przestraszona. Edgar stanął między nimi.
– Daj mi wiadro – przykazał dziewczynie.
W oczach Drenga malowała się wściekłość i przez chwilę Edgar myślał, że uderzy jego zamiast niewolnej. Karczmarz był silny mimo chorych pleców, o których tak często wspominał: wysoki i szeroki w barach. Mimo to Edgar podjął błyskawiczną decyzję, że jeśli Dreng go zaatakuje, będzie się bronił. Z pewnością zostanie ukarany, lecz jeśli uda mu się powalić karczmarza, będzie miał satysfakcję.
Tymczasem jak większość tych, którzy znęcają się nad słabszymi, Dreng był tchórzem, gdy przyszło mu się zmierzyć z kimś silniejszym od siebie. Jego wściekłość przerodziła się w strach i opuścił pięść.
Blod zeszła mu z oczu.
Edgar podał wiadro Ethel, ta zaś wlała wodę do kociołka, zawiesiła go nad ogniem, wsypała do wody owsa i wymieszała całość patykiem.
Dreng wpatrywał się w Edgara złowrogim wzrokiem; chłopak podejrzewał, że pewnie nigdy nie wybaczy mu, że stanął między nim a niewolnicą. Nie żałował jednak tego, co zrobił, chociaż pewnie przyjdzie mu za to zapłacić.
Kiedy owsianka była gotowa, Ethel chochlą nałożyła ją do pięciu misek. Pokroiła trochę szynki, wrzuciła kawałki do jednej z misek i wręczyła ją Drengowi. Pozostałe rozdała reszcie domowników.
Jedli w milczeniu.
Edgar błyskawicznie zjadł swoją porcję, po czym zerknął na kociołek i na Ethel. Kobieta nie odezwała się ani słowem, ale dyskretnie pokręciła głową. W kociołku nic nie zostało.
Była niedziela i po śniadaniu wszyscy udali się do kościoła.
Byli tam także matka Edgara z Ermanem, Eadbaldem i ich żoną, Cwenburg. Wszyscy z około dwudziestu pięciu mieszkańców osady wiedzieli już o ich osobliwym małżeństwie, lecz niewiele o nim mówiono. Z podsłuchanych fragmentów rozmów Edgar wnioskował, że podobne małżeństwa są raczej rzadko spotykane, ale nikogo nie oburzały. Słyszał, jak Bebbe mówiła to samo co Leaf: „Jeśli mężczyzna może mieć dwie żony, kobieta może mieć dwóch mężów”.
Widząc Cwenburg stojącą między Ermanem i Eadbaldem, Edgar dostrzegł różnicę w ich przyodziewku. Długie do kolan ręcznie tkane tuniki braci w brązowawym kolorze niebarwionej wełny były stare, znoszone i połatane, zupełnie jak ta, którą sam nosił. Tymczasem ich żona miała na sobie sukienkę z grubej wybielonej i zabarwionej na różowo tkaniny. Ojciec Cwenburg był skąpy wobec wszystkich oprócz niej.
Edgar stał przy matce. Kiedyś Mildred nigdy nie była przesadnie pobożna, ostatnio jednak traktowała nabożeństwa nieco poważniej, pochylała głowę i zamykała oczy, gdy dziekan i inni kapłani odprawiali swój rytuał. Nie przeszkadzały jej nawet pośpiech i niedbałość, z jakimi to robili.
– Stałaś się bardziej religijna – zauważył po mszy.
Spojrzała na niego, jakby zastanawiała się, czy może mu się zwierzyć, i najwyraźniej uznała, że ją zrozumie, bo odparła:
– Myślę o waszym ojcu. I wierzę, że jest w niebie razem z aniołami.
Nie do końca pojmował, o czym matka mówi.
– Możesz o nim myśleć, gdzie i kiedy chcesz.
– Ale to miejsce i czas wydają mi się najlepsze. Tutaj czuję jego bliskość. Potem, w tygodniu, kiedy za nim tęsknię, wyczekuję niedzieli.
Edgar pokiwał głową. Teraz słowa matki brzmiały sensownie.
– A ty? – spytała Mildred. – Myślisz o nim?
– Kiedy pracuję i muszę rozwiązać jakiś problem ze spojeniem, które nie pasuje, albo z nie dość ostrym ostrzem, myślę: zapytam ojca. I nagle przypominam sobie, że to niemożliwe. Tak jest niemal codziennie.
– Co wówczas robisz?
Edgar się zawahał. Bał się przyznać, że doświadczał cudownych rzeczy. Ludzie, którzy miewali wizje, bywali szanowani, niemal czczeni, ale równie dobrze mogli zostać ukamienowani jako słudzy szatana. Wiedział jednak, że matka zrozumie.
– I tak go pytam w myślach: „Ojcze, co powinienem zrobić?”. – I dodał pospiesznie: – Nie widzę zjawy ani niczego takiego.
Powoli pokiwała głową, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi.
– I co potem?
– Zwykle dostaję odpowiedź.
Mildred milczała.
– To dziwne? – spytał nieco zdenerwowany.
– Wcale nie. Tak to już jest z duchami – odparła, po czym odwróciła się i zagadnęła Bebbe o jajka.
Był zaintrygowany. Tak to już jest z duchami. Będzie się musiał nad tym zastanowić.
Z zadumy wyrwał go Erman, który podszedł do niego i rzekł:
– Zamierzamy zrobić pług.
– Dziś?
– Tak.
Edgar wrócił ze świata mistycyzmu do rzeczywistości. Domyślał się, że wybrali niedzielę, bo wiedzieli, że będzie mógł im pomóc. Żaden z nich nigdy nie robił pługa, a przecież Edgar potrafił zbudować wszystko.
– Mam pójść z wami i wam pomóc? – spytał.
– Jeśli chcesz. – Erman nie lubił przyznawać, że potrzebuje pomocy.
– Macie gotowe drewno?
– Tak.
Wyglądało na to, że każdy może brać drewno z lasu. W Combe lennik królewski Wigelm kazał ojcu płacić za ścięcie dębu. Tu jednak łatwiej było nadzorować drwali, albowiem musieli przynosić drewno do domu na oczach całej osady. Nie było wiadomo, czy las należy do Degberta Baldheada, czy do Offy, naczelnika Mudeford, i ani jeden, ani drugi nie żądał zapłaty. Bez wątpienia zyski nie