– Muszę wracać na obiad – rzekł zrzędliwie dziekan, wyczuwając, że został pokonany. Chwilę później odwrócił się i ruszył w stronę wioski.
– Kiedy dostaniemy loszkę?! – zawołała za nim matka.
– Wkrótce! – odkrzyknął, nawet się nie odwracając.
Edgar spojrzał na swój nowy dom. Budynek przedstawiał żałosny widok, ale, o dziwo, chłopak czuł się zadziwiająco dobrze. Czekało ich wyzwanie, a to było dużo lepsze niż rozpacz, którą czuł do niedawna.
– Ermanie, idź do lasu i zbierz chrust na opał – poleciła matka. – A ty, Eadbaldzie, udaj się do karczmy i poproś o płonący patyk z paleniska… oczaruj tę małą przewoźniczkę. Edgarze, zobacz, czy dasz radę tymczasowo załatać dziury w dachu. Na razie nie mamy czasu zająć się tym jak należy. Z życiem, chłopcy. Jutro zaczniemy pielić pole.
*
Degbert nie przyprowadzał loszki przez kilka następnych dni.
Matka nie wspominała o tym ani słowem. Wyrywała chwasty razem z Ermanem i Eadbaldem. Wszyscy troje stali zgięci wpół na długim, wąskim polu, podczas gdy Edgar naprawiał dom i stodołę, wykorzystując do tego drewno przyniesione z lasu. Używał wikińskiego topora i nielicznych narzędzi zostawionych przez poprzedniego dzierżawcę.
Martwił się. Nie ufał Degbertowi, tak jak nie ufał jego kuzynowi, biskupowi Wynstanowi. Obawiał się, że gdy tylko dziekan zobaczy, że się zadomowili, uzna, że już się nie wycofają, i nie wywiąże się z umowy. Wtedy będą zmuszeni zdobyć pieniądze na opłacenie dzierżawy. Jeśli raz nie zapłacą, trudno będzie nadrobić zaległości. Zdawał sobie z tego sprawę, widział bowiem, jaki los spotykał nieprzezornych sąsiadów w Combe.
– Nie martw się – uspokoiła go matka, gdy opowiedział jej o swych obawach. – Poradzę sobie z Degbertem. Nawet najgorsi księża prędzej czy później muszą pójść do kościoła.
Edgar miał nadzieję, że matka ma rację.
Kiedy w niedzielny poranek usłyszeli bicie kościelnego dzwonu, ruszyli w stronę wioski. Domyślał się, że mając do przebycia najdłuższą drogę, dotrą na mszę jako ostatni.
Mieszczący się we wschodniej części osady kościół był niczym więcej jak zwykłym parterowym budynkiem z dobudowaną do niego kwadratową wieżą. Edgar zauważył, że stojąca na wzgórzu konstrukcja przechyla się, grożąc tym, że pewnego dnia się zawali.
Żeby wejść do kościoła, musieli przejść bokiem przez drzwi częściowo zablokowane pniem, podtrzymującym zdobiący wejście łuk. Edgar wiedział, dlaczego łuk groził zawaleniem: zaprawa murarska między kamieniami tworzyła linie, które powinny zbiegać się do środka niczym szprychy solidnego koła. Tymczasem te biegły w różnych kierunkach, co osłabiało konstrukcję, a do tego brzydko wyglądało.
Nawa kończyła się w dolnej części wieży, której wysokie sklepienie sprawiało, że kościół wydawał się jeszcze ciaśniejszy. Czekając na mszę, stało tu kilkunastu dorosłych i kilkoro małych dzieci. Edgar skinieniem głowy pozdrowił Cwenburg i żonę dziekana, Edith, które poznał już wcześniej.
Jeden z kamieni na ścianie pokryty był inskrypcją. Edgar nie umiał czytać, domyślał się jednak, że ktoś został tu pochowany, może ktoś szlachetnie urodzony, kto wybudował kościół, by uczynić go miejscem swego spoczynku.
Wąskie sklepione przejście we wschodniej części kościoła prowadziło do prezbiterium. Edgar zerknął do środka i zobaczył ołtarz z drewnianym krzyżem i ścianę z namalowanym na niej Jezusem. W kaplicy był Degbert z kilkoma księżmi.
Wiernych bardziej ciekawili nowo przybyli aniżeli duchowni. Dzieci, rozdziawiwszy usta, gapiły się na Edgara i jego rodzinę, podczas gdy ich rodzice zerkali ukradkiem na nich i poszeptywali coś między sobą.
Degbert odprawił mszę z niemal lekceważącym pośpiechem i Edgar pomyślał, że dziekan nie jest szczególnie pobożny. Może nie miało to znaczenia, bo wierni i tak nie rozumieli łacińskich słów, lecz duchownym w Combe nigdzie się nie spieszyło. Zresztą tak długo, jak księża odpuszczali mu grzechy, nie był to jego problem.
Niebawem przestał jednak o tym myśleć. Kiedy ludzie rozprawiali o tym, jak martwi spędzają czas w niebie albo czy diabeł ma ogon, zaczynał się niecierpliwić, przekonany, że za życia i tak nikt się tego nie dowie. Wolał pytania, na które można było odpowiedzieć. Na przykład: jak wysoki powinien być maszt statku?
Stojąca obok Cwenburg uśmiechnęła się do niego. Najwyraźniej chciała być miła.
– Któregoś wieczoru powinieneś przyjść do nas – powiedziała.
– Nie mam pieniędzy na piwo.
– Ale chyba możesz odwiedzić sąsiadów.
– Pewnie tak. – Nie chciał być nieuprzejmy, lecz nie miał ochoty spędzać wieczoru w towarzystwie tej dziewczyny.
Po mszy matka wyszła za księżmi z kościoła. Edgar poszedł za nią, a za nim Cwenburg. Matka zagadnęła dziekana, nim ten zdołał się oddalić.
– Potrzebuję maciory, którą mi obiecaliście – rzekła.
Edgar był z niej dumny. Była stanowcza i niczego się nie bała. A do tego wybrała najwłaściwszy moment. Degbert nie chciał, by cała wioska dowiedziała się, że nie dotrzymał umowy.
– Porozmawiaj z Grubą Bebbe – odparł szorstko i oddalił się.
– Kim jest Bebbe? – zapytał Edgar Cwenburg.
Dziewczyna wskazała grubą kobietę przeciskającą się obok stojącego w wejściu pnia.
– Ma niewielkie gospodarstwo i zaopatruje księży w jajka, mięso i inne rzeczy.
Powtórzył to matce, a ta podeszła do kobiety.
– Dziekan powiedział, żebym porozmawiała z wami o maciorce – zwróciła się do niej.
Bebbe była miła i rumiana.
– A, tak – odparła. – Mam ci dać odsadzoną loszkę. Chodź, sama sobie wybierzesz.
Matka poszła za Bebbe, a za nimi chłopcy.
– Jak sobie radzicie? – spytała uprzejmie Bebbe. – Mam nadzieję, że chata nie jest aż tak zniszczona.
– Jest w kiepskim stanie, ale ją naprawiamy – odrzekła matka.
Obie są mniej więcej w tym samym wieku, pomyślał Edgar. Wyglądały, jakby mogły się zaprzyjaźnić. Miał nadzieję, że tak się stanie: matka potrzebowała przyjaciółki.
Bebbe mieszkała w małej chatce na dużej parceli. Z tyłu były sadzawka dla kaczek, kurnik, krowa na postronku i cielak. W przylegającej do domu zagrodzie stała maciora z ośmioma prosiętami. Bebbe była zamożna, choć pewnie zależna od kościoła.
Matka przez jakiś czas z uwagą przyglądała się prosiakom, po czym wskazała ruchliwą małą loszkę.
– Dobry wybór – pochwaliła Bebbe i wyćwiczonym szybkim ruchem chwyciła zwierzę. Prosię zakwiczało z przerażenia. Zaraz potem wyjęła z wiszącej u paska sakiewki pęk skórzanych rzemieni i związała nimi nogi loszki. – Kto będzie ją niósł? – spytała.
– Ja – zgłosił się Edgar.
– Chwyć ją pod brzuch i uważaj, żeby cię nie ugryzła.
Postąpił według jej wskazówek. Prosię było