Podszedł do drzwi, lecz matka była szybsza. Zobaczył blask ognia odbity złowrogo na ostrzu noża, który ściskała w dłoni. Sam je wyczyścił i naostrzył, żeby zaoszczędzić jej zachodu, wiedział więc, że jest śmiertelnie ostre.
– Odsuń się od drzwi – syknęła. – Jeden z nich może czaić się tuż za progiem.
Edgar zrobił, co mu kazała. Za nim stali jego bracia. Miał nadzieję, że oni również sięgnęli po jakąś broń.
Matka ostrożnie, niemal bezgłośnie podniosła rygiel, a zaraz potem szeroko otworzyła drzwi.
W progu natychmiast pojawiła się jakaś postać. Matka miała rację, że ostrzegła Edgara. Złodzieje spodziewali się, że rodzina się obudzi, i jeden z nich stał tuż za progiem, gotów rzucić się na nich, gdy nierozważnie wybiegną z domu. Księżyc świecił jasno i Edgar zobaczył długi sztylet w prawej ręce złodzieja. Mężczyzna pchnął na oślep, lecz nie natrafił na nic poza powietrzem.
Edgar uniósł topór, jednak i tym razem matka go uprzedziła. Ostrze jej noża zalśniło, a złodziej ryknął z bólu i upadł na kolana. Chwilę później ostrze matczynego noża rozpłatało mu gardło.
Przecisnąwszy się obok nich, Edgar wyszedł na skąpane w blasku księżyca podwórze i usłyszał kwik świni. Zaraz potem zobaczył dwie postaci wybiegające ze stodoły. Jedna z nich miała nakrycie głowy, które częściowo zasłaniało twarz. Mężczyzna – bo z pewnością był to mężczyzna – trzymał w ramionach wyrywającą się loszkę.
Na widok Edgara rzucili się do ucieczki.
Edgar czuł, że ogarnia go furia. Prosię było cenne. Jeśli je stracą, nie dostaną następnego, a ludzie powiedzą, że jego rodzina nie potrafiła zadbać o żywy inwentarz. Niewiele myśląc, postanowił działać. Wywinął toporem nad głową i cisnął nim w plecy człowieka niosącego loszkę.
Przekonany, że nie trafi, jęknął z rozpaczy, lecz ostrze topora utkwiło w ramieniu złodzieja. Ten wrzasnął piskliwie, wypuścił świnię i upadł na kolana, przyciskając dłoń do rany.
Jego towarzysz pomógł mu wstać.
Edgar rzucił się ku nim, lecz zbiegli, zostawiając loszkę.
Wahał się przez chwilę. Chciał schwytać złodziei, wiedział jednak, że przerażone zwierzę może odbiec od gospodarstwa tak daleko, że już nigdy go nie znajdzie. Zaniechał więc pościgu i popędził za loszką. Była mała i miała krótkie nóżki, więc szybko ją dogonił. Rzucił się na nią i oburącz chwycił jej tylną nogę. Zwierzę wyrywało się, lecz Edgar trzymał je z całych sił.
W końcu wziął loszkę na ręce, wstał i wrócił do domu.
Zamknął ją z powrotem w stodole i pochwalił Brindle, która z dumą merdała ogonem. Podniósł z ziemi topór i wytarł ostrze w trawę, by zetrzeć z niego krew złodzieja. W końcu dołączył do rodziny.
Matka i bracia stali nad ciałem złodzieja.
– Nie żyje – orzekł Eadbald.
– Wrzućmy go do rzeki – zaproponował Erman.
– Nie – zaprotestowała. – Chcę, żeby inni złodzieje wiedzieli, że go zabiliśmy. – Nie bała się konsekwencji, prawo mówiło bowiem, że złodziej przyłapany na gorącym uczynku może od razu zostać zabity. – Chodźcie za mną, chłopcy. Przynieście ciało.
Erman i Eadbald podnieśli trupa i weszli za matką do lasu. Szli jakieś sto jardów niemal ukrytą wśród zarośli wąską ścieżyną, aż dotarli do miejsca, w którym przecinała drugi ledwie widoczny szlak. Każdy, kto szedł na farmę od strony lasu, musiał przejść przez to skrzyżowanie.
Matka przyjrzała się skąpanym w blasku księżyca drzewom i wskazała jedno o niskich rozłożystych gałęziach.
– Chcę powiesić ciało na tym drzewie.
– Po co? – zapytał Erman.
– Żeby ludzie wiedzieli, co dzieje się z tymi, którzy próbują nas okraść.
Edgar był pod wrażeniem. Nie miał pojęcia, że matka jest taka sroga. Lecz okoliczności się zmieniły.
– Nie mamy liny – zauważył Erman.
– Edgar coś wymyśli – odparła matka.
Edgar pokiwał głową. Wskazał rozwidlony konar mniej więcej osiem stóp nad ziemią.
– Podsadźcie go tak, żeby miał gałąź pod każdą pachą – poinstruował braci.
Podczas gdy ci próbowali zawiesić ciało na drzewie, znalazł patyk długi na stopę i gruby na cal i ostrzem topora zaostrzył jeden koniec.
W końcu zwłoki złodzieja zawisły na drzewie.
– A teraz złączcie mu ręce z przodu – polecił braciom Edgar.
Kiedy to zrobili, ujął złodzieja za rękę i wbił mu w nadgarstek zaostrzony patyk. Musiał uderzać patyk obuchem, żeby przebić się przez ciało. Serce mężczyzny przestało bić jakiś czas temu, więc z rany popłynęło niewiele krwi.
To samo Edgar zrobił z drugą ręką złodzieja. Teraz, kiedy patyk przechodził przez oba nadgarstki, miał pewność, że ciało nie spadnie.
Będzie tu wisiał, dopóki nie zgnije, pomyślał.
Lecz kompani złodzieja musieli wrócić, bo rankiem trup zniknął.
*
Kilka dni później matka posłała Edgara do wsi, żeby pożyczył kawałek mocnego sznurka, którym mogłaby związać rozpadające się buty. Sąsiedzi pożyczali sobie różne rzeczy, lecz sznurek był tym, czego ludzie nigdy nie mieli pod dostatkiem. Matka jednak dwukrotnie opowiedziała historię o ataku wikingów – najpierw w domu księdza, a później w karczmie – więc choć wieśniacy podchodzili z rezerwą do nowo przybyłych, to mieszkańcy Dreng’s Ferry przekonali się do Mildred po tym, jak usłyszeli, co ją spotkało.
Był wczesny wieczór. Przed karczmą w blasku zachodzącego słońca siedziała niewielka grupka ludzi, popijając piwo z drewnianych kubków. Edgar nie pił jeszcze tutejszego piwa, lecz bywalcom karczmy wyraźnie smakowało.
Znał już wszystkich mieszkańców wioski i rozpoznał tych, którzy siedzieli na ławach. Dziekan Degbert rozmawiał ze swoim bratem Drengiem. Cwenburg i rumiana Bebbe przysłuchiwały się im. Były też inne kobiety. Leofgifu, na którą wszyscy mówili Leaf, była matką Cwenburg; młoda kobieta imieniem Ethel była drugą żoną Drenga albo jego konkubiną; a Blod, która nalewała piwo z dzbana do kubków, była niewolnicą.
Kiedy Edgar podszedł, niewolna podniosła na niego wzrok i łamaną anglosaską mową spytała:
– Chce piwa?
Pokręcił głową.
– Nie mam pieniędzy – odparł.
Pozostali spojrzeli na niego, a Cwenburg odezwała się z szyderczym uśmieszkiem:
– Po co przyszedłeś do karczmy, skoro nie stać cię na kubek piwa?
Najwyraźniej zabolało ją, że odrzucił jej umizgi. Edgar jęknął w duchu na myśl o tym, że zrobił sobie z niej wroga.
– Moja matka chciała pożyczyć kawałek mocnego sznurka, którym mogłaby związać but – powiedział pokornie. Nie zwracał się do Cwenburg, lecz do wszystkich.
– Niech sama go sobie splecie – mruknęła dziewczyna.
Pozostali