– Są też czekoladowe ciasteczka – dodaje z dumą Janet. – Zapakowałam ci trochę jedzenia, żebyś przez pierwsze dni nie umarła z głodu. Makaron. Chleb. Margaryna. Trochę jabłek. Kilka pomidorów. Kawałek sera. I takie tam.
– Dziękuję – bąkam. Martwi lubią te wszystkie „proszę” i „dziękuję”.
– A tu – Janet otwiera płócienną torbę – mam coś, co chyba cię ucieszy. Pogadałam z przyjaciółką z wydziału kryminalnego. Takie znajomości się przydają. Zwykle tego nie robią, ale wiedziała, o co mi chodzi. Oni oczywiście już to przejrzeli. Nie jesteś o nic podejrzana, a poza tym mają cały magazyn dowodów. Proszę.
W torbie, na samym jej dnie, jest skrzyneczka. Moja skrzyneczka. Którą sama zrobiłam w ramach szkolenia. Wszyscy takie robiliśmy na zajęciach ze stolarstwa. Ja zrobiłam swoją z kawałka drewna bukowego, z drzewa, które ścięliśmy ubiegłej zimy. Był to maleńki skrawek prywatności w świecie, gdzie wszystko, ale to wszystko, było jawne.
– Och. – Przez moment mam ochotę się rozpłakać. Oto cała moja przeszłość. – Dziękuję. – Naprawdę jestem jej wdzięczna.
Kiedy Janet dotyka mojego ramienia, staram się nie wzdrygnąć.
– Pomyślałam, że chciałabyś ją mieć – mówi uprzejmie.
– Tak. Doceniam to, co zrobiłaś. Dziękuję.
* * *
Zostaje do czasu, aż ma pewność, że się nie poparzę. Pokazuje mi, jak używać kuchenki gazowej, jak włączyć i wyłączyć telewizor i gdzie są liczniki. Doradza, żebym wymyła lodówkę, zanim cokolwiek do niej włożę.
– Nie chodziła od miesięcy – tłumaczy. – Kiedy stoją nieużywane, są jak wylęgarnie bakterii.
Pewnie myśli, że nigdy wcześniej nie widziałam lodówki. Kiedy tu jechałyśmy, tłumaczyła mi, do czego służą wycieraczki na przednich szybach, sygnalizatory świetlne i wiatrak, który góruje nad drogą do Reading. Jak większość ludzi nie do końca rozumie, co znaczy „żyć poza cywilizacją”. Sama nie rozumiałam tego wyrażenia, dopóki nie zobaczyłam go w „Daily Mail” w poświęconym nam długim artykule, w którym głównie pisano nieprawdę. Przede wszystkim nie byliśmy komuną, w której panowała wolna miłość. Wręcz przeciwnie. Patrząc na wskaźnik urodzeń, każdy głupi by to wiedział. A to, że spodziewaliśmy się Apokalipsy, nie miało nic wspólnego z Bogiem. I nie było tak, że nie mieliśmy prądu. Mieliśmy panele słoneczne i małą, dobrze ukrytą, elektrownię na biogaz. Po prostu nie trwoniliśmy energii. Wstawaliśmy razem ze słońcem i – przynajmniej w lecie – o zmierzchu kładliśmy się spać. Nie żyliśmy jak w średniowieczu i nie byliśmy ciemni, ale moje słownictwo zatrzymało się gdzieś w okolicach roku 1984, kiedy kupiliśmy Plas Golau i zaopatrzyliśmy bibliotekę. W długie zimowe wieczory czytaliśmy wspólnie klasyków – poetów wojennych, Szekspira, Asimova, Dickensa – ale nie mieliśmy niczego współczesnego, niczego, co obecnie czytają Martwi.
– Poradzisz sobie? – pyta Janet. Głupie pytanie, no bo co ona zrobi, jeśli odpowiem, że nie? Zabierze mnie z powrotem?
– Pewnie.
– Dobrze. W takim razie będę się zbierać.
– Przecież się nie rozsypałaś – mówię i uśmiecham się do niej. Mam wrażenie, że każdy, kto ma ze mną styczność i zna moją historię, spodziewa się zobaczyć poważną, posępną istotę kołyszącą się w kącie pokoju. Fajnie byłoby zrobić komuś kawał, chociaż nie wiem, komu mogłabym go zrobić. Eilidh była moją kumpelką od psikusów; czasem też Ilo, kiedy udawało nam się go namówić. Boże, ale mi ich brakuje. Nawet po tylu latach wciąż nie mogę uwierzyć, że nigdy więcej nie zobaczę Eilidh.
W końcu Janet się śmieje.
– Powodzenia – rzuca.
– Dziękuję – mówię i odprowadzam ją do drzwi. – Będzie mi potrzebne.
– Na pewno dasz sobie radę – zapewnia mnie.
Chwilę później już jej nie ma i zostaję sama w swoim małym królestwie. Zaciągam zasłony i zdejmuję ubrania. Rozwiązuję bandaż i uwalniam swoje biedne ściśnięte piersi. Kładę rękę na brzuchu, gładzę go kciukiem i rozkoszuję się myślą, że już nie muszę cię ukrywać. Jak dotąd wszystko jest w porządku, maluszku. Minęły trzy miesiące, odkąd opuściliśmy Plas Golau, i nadal żyjemy.
6 | Sarah
Nie wstaje od stołu, chociaż zjadła już gotową lasagne, dopija kieliszek, napełnia go ponownie i pierwszy raz w życiu rozgląda się po swojej jadalni oczami pracownicy opieki społecznej, która za kilka dni złoży jej wizytę.
– Chryste – mruczy.
Wszędzie walają się rupiecie, których do tej pory nie zauważała. Nie miała powodu, żeby jadać przy stole, więc odkąd się wprowadziła, używała go w charakterze szafy na dokumenty. Pełno na nim papierów. Zresztą podłoga wygląda nie lepiej. Obrazy obrosły pajęczynami, a meble stojące pod ścianą pokrywa siwa warstwa kurzu. Tak to jest, jeśli człowiek praktycznie nie ma gości.
Chodzi po domu, patrząc na wszystko tym samym okiem. Na ścianie w przedpokoju wisi obraz olejny przedstawiający pokrytą brodawkami starą kobietę w czarnej sukni i koronkowym czepku. To Hester Lacey, założycielka wspólnoty religijnej w Finbrough. Ujrzała nad rzeką Jezusa i poświęciła życie, by wybudować dom, do którego chciałby wrócić. Po tym, jak sprzedano budynki z posiadłości Carpenterów, sklepy z antykami przy zjeździe z M4 wypełniły się jej portretami. Są teraz tak pospolite, że nawet sklepy z używanymi rzeczami nie chcą ich przyjmować. Na tym obrazie udaje dobrotliwą, ale wystarczy na nią spojrzeć, by wiedzieć, że miała serce ze stali.
Jest tyle rzeczy, których Sarah nie otwierała i do których nie zaglądała, odkąd dwa lata temu odziedziczyła ten dom. Przechodzi przez kuchnię i oczami wyobraźni widzi na stole salaterki pełne sałatki z szynką, którą jedli po nabożeństwie. Na wyłączonym palniku zawsze stał garnek zupy gulaszowej z wołowiny i baraniny, która miała nas „rozgrzać”, a tuż obok czekały brązowe ceramiczne miseczki. Ogon wołowy. Prawie zawsze ogon wołowy w puszce, cuchnący ubojnią i brudną bielizną. Sarah pragnie uwolnić się od tego wszystkiego. Marzy o miejscu z dala od Finbrough, o przestrzeni, otwartych oknach, zza których nie słychać szumu przejeżdżających samochodów, i o nowym początku. Cel, myśli, oto czego mi trzeba. Czegoś więcej niż dryfowanie przez życie i praca, dzięki której mam pieniądze na zapłacenie rachunku za ogrzewanie.
Wezmę kontener na gruz i wyrzucę zawartość każdej szuflady, której nie otwierałam, odkąd się tu wprowadziłam. Czy nie tak brzmi jedna z głównych wskazówek, jak pozbyć się z mieszkania rupieci? Jeśli nie potrzebowałaś czegoś przez ostatni rok, to znaczy, że w ogóle tego nie potrzebujesz? Przez cały czas byłam sparaliżowana, ale nie mogę dłużej tak żyć. Nawet gdybym chciała, nie mogę przyprowadzić dzieci – ani swoich, ani niczyich innych – do czegoś takiego.
Zgarnia stosy dokumentów i idzie do gabinetu ojca na poddaszu. Co z oczu, to z serca, myśli. Musi znaleźć akty urodzenia – swój i Alison – żeby pokazać je kobiecie z opieki społecznej, kiedy ta przyjdzie tu z dziećmi. Zbyt późno przyszło komuś do głowy, aby kazać jej udowodnić, że jest tym, za kogo się podaje.
Jeszcze więcej kurzu. Wstyd jej. W pokoju znajduje szafki na dokumenty, a na dużym drewnianym biurku stoi staromodny komputer z masywnym monitorem. Poza tym nie ma tu niczego. Żadnych rodzinnych zdjęć,