Pochłonięta swoim zajęciem, recytując łacińskie i angielskie nazwy rosnących wokół roślin, z początku nie zauważa wysokiej, postawnej postaci, która idzie ku niej od bramy cmentarza. Chwilę później, kiedy Vita woła ją po imieniu, Romy zrywa się na równe nogi. To oczywiste, że Vita zna imiona ich wszystkich, ale rzadko się do nich zwraca, więc kiedy już to robi, człowiek czuje się wyróżniony. A dzisiejszy dzień jest wyjątkowy. Matka późną nocą zaczęła rodzić i dziś Romy zostanie siostrą.
Albo sierotą, bo poród to poważna sprawa.
– Tak? – pyta. – Już po wszystkim?
Vita uśmiecha się promiennie.
– Tak – odpowiada. – Masz siostrzyczkę. Jesteś gotowa ją poznać?
Romy z trudem przełyka ślinę i kiwa głową. Siostrzyczka! Ale nawet w radosnym podnieceniu pamięta, żeby wymyć narzędzia w wiadrze przy pompie, wytrzeć je szmatką i odwiesić na miejsce.
* * *
Przykapliczny cmentarz, na którym rodzina Llewellynów śpi pod zmurszałymi nagrobkami i w nieoznakowanych grobach spoczywają w zapomnieniu czcigodni zmarli z Plas Golau, jest pusty, za to na podwórzu pełno jest ludzi. Trwają zbiory i Kucharze wylegli z kuchni, żeby w wielkich kadziach gotować marmoladę – małe zastrzyki witamin na łyżeczkach. Na widok Vity i Romy przecinających podwórze przerywają pracę, żeby pogratulować dziewczynce. Narodziny to rzadkie wydarzenie, a dziś Romy została siostrą jednego z dzieci Luciena, co praktycznie czyni ją jego rodziną. Oczywiście Lucien jest Ojcem ich wszystkich, ale to coś innego.
Romy musi truchtać, żeby nadążyć za Vitą. Mijając ludzi, macha do nich i woła z delikatnym amerykańskim akcentem: „Tak! To dziewczynka! Obie czują się dobrze! Myślę, że za kilka dni Somer wróci do pracy. Ja na pewno. Nie, może jutro. Później odbędzie się Ceremonia Nadania Imienia, no i pewnie obie będą musiały odpocząć”.
Wszyscy się uśmiechają, kiedy widzą Vitę. Vitę i Luciena. Gdziekolwiek tych dwoje się pojawia, ludzie się uśmiechają. Dziś jednak uśmiechy wydają się inne, spontaniczne. Jakby naprawdę cieszono się szczęściem matki Romy.
Kiedy tak idą, drugi z dwóch samolotów pasażerskich wbija się w lśniącą wieżę budynku na Manhattanie, a cały zewnętrzny świat wstrzymuje oddech. To dzień, kiedy świat naprawdę się zmienia. Przed wieczorem w Plas Golau zawrze, kiedy jego mieszkańcy rozpoczną przygotowania. „Stało się”. „Stało się”. „Zaczęło się”. Nic tak nie rozgrzewa serc i nie mobilizuje jak spektakularne masowe morderstwo. Od lat czekali na taki właśnie jedenasty września.
* * *
Infirmeria mieści się na pierwszym piętrze Wielkiego Domu. To jedyna część sypialna w budynku, poza pokojami Vity i Luciena. Dziś wieczorem w Wielkiej Sali zostanie wzniesiony toast. Wszyscy dorośli wypiją po kieliszku cydru, by uczcić narodziny dziecka, a alkohol sprawi, że staną się gadatliwi i niepoważni. Piją go tak rzadko, że od razu uderza im do głów.
Na schodach Wielkiego Domu stoi mężczyzna, którego Romy pierwszy raz widzi na oczy. Jej zdaniem wygląda staro – choć nie tak staro jak Vita – ale wśród wychudzonych ciał, do których widoku jest przyzwyczajona, i tak prezentuje się okazale. Jest wysoki i umięśniony, ma duży nos i opaloną twarz, a jego włosy wydają się wyjątkowo krótkie. Trzyma się prosto niczym bóg: głowa do góry, ramiona wyprostowane. Jest czujny, przez co przypomina jastrzębia gotowego w każdej chwili runąć na swoją ofiarę. W jego zaciśniętych ustach jest jakaś stanowczość.
– Kto to? – pyta nieco zdyszana po szybkim marszu. Jest zaciekawiona. Nie boi się, bo wie, że nikt tu nigdy nie wchodzi bez pozwolenia Luciena albo Vity.
– Kto? – pyta Vita i podąża za wzrokiem Romy. – A, on? Nie wiesz, kto to? No tak, skąd niby miałabyś wiedzieć. Nawet cię tu nie było, kiedy opuścił Plas Golau. To Uri.
Uri… Romy szuka w pamięci. I nagle sobie przypomina.
– Pierwszy syn Ojca? – pyta. – Ten Uri? – To oczywiste, nie ma przecież drugiego Uriego. Chociaż wszyscy noszą nazwisko ojca, Blake, każdy tu ma swoje wyjątkowe imię.
– Tak – odpowiada Vita. – Wyjechał dawno temu, ale ma teraz dwadzieścia trzy lata i wrócił. Przyjechał wczoraj.
Podchodzą bliżej. Mężczyzna usłyszał ich rozmowę; jego niebieskie oczy zwracają się w ich stronę, a usta zaciskają się nieco mocniej.
– Byłem w wojsku, dziewczynko – odzywa się. – Uczyłem się, jak zadbać o twoje bezpieczeństwo.
Vita uśmiecha się nerwowo.
– Tak. Uri będzie szkolił oddział Strażników, którzy będą nas strzec – tłumaczy. – Ojciec posłał go do armii, żeby nauczył się walczyć. Przez jakiś czas szkolił się w górach Cairngorm. Teraz wrócił i będzie uczył walczyć nas.
– Bo koniec końców dojdzie do walki, Vito – oznajmia Uri i uśmiecha się do nich uśmiechem swojego Ojca. – Robię tylko to, co pozwoli nam przetrwać. Bo gdy nadejdzie Koniec, świat nie będzie już taki miły.
– Z czasem będziemy mieli do obrony więcej niż tylko własne pięści – mówi Vita i jej twarz wykrzywia się w grymasie, który Romy nie bardzo rozumie.
Uri nagle robi się poważny.
– Nie będziemy nikim, jeśli nie przeżyjemy – mówi. – Przetrwanie jest wszystkim. Chciałbym, żebyś to zrozumiała, Vito. Jeśli nie przetrwamy, nie będzie żadnej cywilizacji. Właśnie dlatego tu jestem. Żeby nas obronić.
Vita również poważnieje.
– Rozumiem, Uri. Rozumiem. Ojciec ci ufa, więc ja również muszę ci zaufać. Tymczasem idziemy odwiedzić twoją nową siostrę.
– Przyrodnią siostrę – poprawia ją Uri i Romy ma wrażenie, że robi to odruchowo. – A ona? Po co tam idzie? – Wbija wzrok w Romy, w jej ciemne włosy, oliwkową cerę i zielone oczy, jakby nigdy wcześniej nie widział takiej kombinacji.
Romy wcale by się nie zdziwiła, gdyby rzeczywiście tak było. Sama nie widziała nikogo, kto wyglądałby tak jak ona. Tak jak nie spotkała nikogo, kto wciąż nosił imię nadane mu przez Martwych. Lucien nie nadał jej nowego imienia; powiedział, że to, które ma, jest „wystarczająco dobre”. Romy nie potrafi zdecydować, czy dzięki temu czuje się bardziej, czy mniej wyjątkowa. Z pewnością czuje się inna. Obca.
– Romy jest przyrodnią siostrą twojej przyrodniej siostry – tłumaczy ze spokojem Vita.
– Pewnie urodziła się na Zewnątrz – domyśla się Uri.
– Wśród Martwych? Tak. Ale przecież nie mamy im tego za złe, prawda? – mówi z naciskiem Vita.
Romy zna swoją historię. Uri przyszedł na świat, zanim powstała Arka. Musiał. Bo założono ją dopiero dwadzieścia lat temu.
Dziewczynka przygląda mu się badawczo. To człowiek, który wierzy, że to on jest Jedynym, i który wrócił, żeby zająć należne mu miejsce.
Uri wzrusza ramionami.
– Pewnie nic się nie stanie, jeśli pula genów zostanie trochę zmieniona. – Po tych słowach odwraca się i idzie na dół po schodach.
* * *
W Infirmerii Ursola, główna pielęgniarka, sterylizuje fotel porodowy, podczas gdy Somer leży w miękkiej, białej pościeli.