– Ciekawe – mówi Eden. – My wszyscy nazywamy się Blake. Urodziliśmy się jako Blake’owie, chociaż wielu dorosłych miało na początku inne nazwiska. Zupełnie tak jak ty. Przyjęliśmy nazwisko po naszym Ojcu.
Sarah nie wie, co na to odpowiedzieć. Cóż za dziwne małe stworzenia.
– Myślałam, że mieliście różnych ojców – odzywa się w końcu zdezorientowana.
– Tak – potwierdza Ilo. – Mieliśmy. – A zaraz potem dodaje: – A! Rozumiem! Tak. Poczęli nas różni ojcowie. Ale Lucien Blake był Ojcem nas wszystkich.
– I moim prawdziwym tatą – dodaje z dumą Eden.
– Tak – zgadza się Ilo. – Przyjechałaś zabrać nas do domu?
Sarah nie wie, co powiedzieć. To kolejne pytanie, którego się nie spodziewała.
– Ja… – bąka. – Obawiam się, że to nie takie proste.
Uśmiech nie schodzi im z twarzy, odkąd weszli do pokoju. Sarah spogląda błagalnie na pracowników opieki społecznej, szukając u nich wsparcia, ale go nie dostaje. Do diabła, myśli, powinnam była zwracać większą uwagę na rozmaite aluzje dotyczące opieki społecznej. Te dzieci nie są dla nich ludźmi, tylko dodatkowym obowiązkiem w systemie, który przypomina kolosa na glinianych nogach. Chryste, zachęcaliby mnie, żebym je wzięła, nawet gdybym była Kubą Rozpruwaczem.
– Posłuchajcie – zaczyna Sarah. – Przyszłam się z wami spotkać i upewnić się, że nic wam nie jest. Dopiero kilka dni temu dowiedziałam się o waszym istnieniu.
– Rozumiem – mówi Ilo. Jest coś upiornego w jego uśmiechu, choć Sarah nie potrafi tego określić. Może chodzi o to, że nigdy nie znika albo że jest to kolejna rzecz, za sprawą której jeszcze trudniej odróżnić go od siostry. – Mama opowiadała nam o swoich rodzicach.
Cisza. Pewnie, że tak, myśli Sarah. O Brusie i Barbarze Maxwellach, i Dzieciątku Jebus1. Nabijałam się z nich na uniwerku i razem z nauczycielami do tej pory żartujemy z kościoła przy High Street, choć od lat żadne z tamtejszych dzieci nie chodziło do naszej szkoły. Żartowanie z nich pomagało mi uporać się z tym wszystkim. Mogłam się domyślać, że Alison zrobi z nich potwory. Sarah próbuje zmienić temat i pyta:
– I jak się czujecie?
– Dobrze – odpowiada Ilo.
– Wszyscy są bardzo mili – dodaje Eden.
Sarah w to wątpi. Ale przecież nie ma pojęcia o ich dotychczasowym życiu. Może w porównaniu z nim życie w domu opieki to pestka.
– Przykro mi z powodu tego, co was spotkało – mówi i urywa czym prędzej, bo, o dziwo, czuje, że łzy napływają jej do oczu. Dlaczego? Z powodu siostry? Myśli o tym, co straciły, co widziały i jak to odbije się na ich życiu. Mruga, starając się powstrzymać łzy.
– Dziękujemy – odpowiada Ilo. Jest zdumiewająco spokojny. Może to z powodu szoku, myśli Sarah.
Eden przerywa niezręczną ciszę.
– Miło było cię poznać. – Uśmiecha się promiennie. – Mama mówiła, że żałuje tylko tego, że nie mogła cię poznać. Mam nadzieję, że nam się uda.
4 | Sarah
Cisza przed dzwonkiem jest niczym spokój przed końcem świata. Każdego dnia o 12.25 i 15.40 szkoła pogrąża się w niemal namacalnej ciszy, kiedy uczniowie wyczekują upragnionego dźwięku, a głosy nauczycieli nagle stają się bardziej donośne.
Sarah siedząca przy biurku w swoim gabinecie tak bardzo się do tego przyzwyczaiła, że nie musi nawet spoglądać na zegar. Kiedy wszystko milknie, bierze pęk kluczy, zamyka gabinet i idzie korytarzem obok stołówki, żeby stanąć przy drzwiach. Kiedy kończyła Akademię Wellesley – która wówczas nosiła nazwę Szkoły Kościoła Anglikańskiego w Finbrough – nie spodziewała się, że pewnego dnia wróci tu do pracy. Ale niewiele jest rzeczy, które mogła przewidzieć trzy lata temu.
Helen Brown czeka tam gdzie zawsze. Każdego dnia dzielą się obowiązkami, jako że kwestie nadzoru często powierzane są ludziom, którzy podczas lekcji nie siedzą zamknięci w klasach. Właśnie tak się zaczęła ich przyjaźń – od dwuminutowych pogawędek poprzedzających pęknięcie tamy, wystarczająco krótkich, by Sarah się nie denerwowała i nie musiała się martwić, że zanudza Helen tak, jak podobno zanudziła Liama.
Widząc nadchodzącą Sarah, Helen się uśmiecha.
– Cześć – rzuca. – I jak było?
– Hm… Było… ciekawie.
– Czyżbym słyszała jakiś entuzjazm?
– Może potrzebuję czasu, żeby się z tym oswoić.
– Pewnie tak.
– Wygląda na to, że opieka społeczna już zdecydowała, że ich wezmę, czy mi się to podoba, czy nie.
Helen unosi brwi.
– Może porozmawiamy o tym w moim gabinecie?
Teraz jestem jej pacjentką? – zastanawia się Sarah. Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami.
– Nie, w porządku – mówi. – Chyba wolę usłyszeć opinię przyjaciółki, nie terapeutki.
Helen kiwa głową.
– Dobrze. A więc rada przyjaciółki brzmi tak: nie musisz niczego robić. Wiem, że wydaje ci się, że nie masz wyboru, ale masz. Myślę, że powinnaś dobrze się zastanowić, czy jesteś w stanie temu podołać.
– Chyba nie ma niczego gorszego od opieki społecznej.
Brwi przyjaciółki drgają.
– Myślisz, że takowa w ogóle istnieje?
– Słuszna uwaga.
– Posłuchaj, adwokacie diabła – ciągnie Helen. – Sama mówiłaś, że będą w rozsypce. Już tylko to, co widziały… Będą miały traumę i zespół stresu pourazowego, i Bóg jeden wie, jakie inne dysonanse poznawcze. Przeszły pranie mózgu, będą się zmagać z poczuciem winy, a poza tym… nic o nich nie wiesz. To nie to samo, co przygarnąć „prawdziwe” dzieci siostry. Nie będzie tak jak w przypadku małej sierotki Annie2.
– Ale to są prawdziwe dzieci mojej siostry – tłumaczy Sarah. – Moja jedyna rodzina.
Helen zerka na zegar. Do przerwy pozostały niespełna dwie minuty. Rozgląda się, na wypadek gdyby któryś z uczniów podsłuchiwał ich rozmowę, po czym nachyla się w stronę Sarah i zniżając głos, mówi:
– Poznałaś je wczoraj. One były w sekcie, Sarah. W sekcie. I nie opuściły jej dobrowolnie. Nie będą szukały sposobów, żeby uwolnić się od swoich przekonań.
– Nie wiem… Nie sądzisz, że zbiorowe samobójstwo może odrobinę poukładać ci w głowie?
– Nie mam pojęcia. Poważnie, to wykracza poza moje kompetencje. Jeśli przyjdą do Akademii Wellesley, prawdopodobnie pojawią się w moim gabinecie, ale nie wiem, czy będę w stanie im pomóc. Na ogół zajmuję się tatuśkami, co to nie potrafią trzymać łap przy sobie, i mamuśkami, które lubią sobie golnąć.
– Ale opieka