Następny dzień oceniłam na „dziesięć”, bo wydawało mi się, że zobaczyłam na nabrzeżu Uriego, jak kupował lody z vana oklejonego kartonami, na których ktoś namalował tańczące ciastka. Serce waliło mi jak szalone, aż w końcu odwrócił się w moją stronę i zobaczyłam, że to zupełnie obcy człowiek z ogoloną głową i grubą szyją.
– Och – rzuca Melanie.
Chyba jestem frustrującą pacjentką. Muszę zacząć kłamać w dzienniku albo nigdy stąd nie wyjdę. A muszę wyjść już niedługo. Jeśli odnotuję kilka „trójek” i „piątek”, będzie szczęśliwa. W ubiegłym tygodniu miałam atak paniki. Przeraziłam się, że chemikalia z proszku do prania wnikną mi w skórę i na koniec wypłukałam wszystko, co mam, w wannie. To wstyd, że nadal zdumiewa mnie to, jak łatwe jest sprzątanie, kiedy ma się te wszystkie środki. I jak dobrze smakuje jedzenie. Ale ostrożności nigdy za wiele.
Ojciec powtarzał, że chemikalia to jedna z rzeczy, które wykończą ludzkość. Chemikalia, zaraza, wojna, głód, zima nuklearna, niekończące się lato, krach gospodarczy, degeneracja. „Żyjemy w zgodzie z naturą – grzmiał ze swojego podium na schodach Wielkiego Domu, podczas gdy Praczki szorowały i wyżymały nasze ubrania w miedzianych baliach z wodą i mydlnicą lekarską. – Natura to nasza przyszłość. To samo życie”. Nasze ubrania były szare, ponieważ wybielacze to chemia, ale nie przeszkadzało nam to, bo mydlnica, podobnie jak złocień maruna, wcale nie jest skuteczna i jasne stroje trudno by było doprać.
– Prawda? – powtarzam.
– Nie sądzę – odpowiada Melanie. – Jest wiele przepisów dotyczących środków chemicznych. Muszą poddać je licznym testom, zanim zaczną je sprzedawać.
Tak ci się tylko wydaje, myślę.
Naprawdę chodzi mi o to, czy nie zrobią krzywdy tobie, ale nie mogę jej tego powiedzieć, bo przecież nie wie o twoim istnieniu. Nie mogę zabić swojego dziecka. Nie teraz. Jesteś przyszłością.
Nie wiem, czemu tak bardzo przejmuję się środkami chemicznymi. W końcu wszyscy w Plas Golau umarli śmiercią naturalną.
2 | Sarah
Najbliższa rodzina.
Sarah Byrne po raz ostatni widziała siostrę dwadzieścia jeden lat temu. Odeszła, gdy Sarah miała dziesięć lat, i rodzice nigdy więcej o niej nie mówili. A ponieważ Sarah nie przepadała za Alison, żyła tak, jak gdyby nic się nie stało. Pamięta ją bardziej jako niewyraźną postać, utkaną z gniewu trąbę powietrzną gotową w każdej chwili zniszczyć świat, niż własną siostrę. Siedem lat to duża różnica, kiedy jest się dziećmi, i zanim Sarah dorosła na tyle, by stworzyć trwałe wspomnienia, burza hormonów pochłonęła Alison na dobre. Na swój sposób jej odejście było błogosławieństwem. Sarah wymazała ją ze swych wspomnień, tak jak rodzice wymazali ją ze swojego życia. Bardziej przeżyła dwa lata później śmierć dwukolorowej kotki, Mimi, niż utratę siostry. Minęło dwadzieścia jeden lat i nie pamięta, żeby w ciągu ostatniej dekady choć raz pomyślała o Alison. A teraz…
* * *
Helen patrzy na rozkładówkę „Mail on Sunday”, gdzie Sarah pierwszy raz zobaczyła siostrę. To jeden z wielostronicowych dodatków, którymi gazety w sezonie ogórkowym zapełniają luki między reklamami, chcąc pokazać, że im zależy. W tym roku były już takie trzy. W noworocznym wydaniu zamieścili historie kobiet zamordowanych przez swoich partnerów w Wielkiej Brytanii w 2015 roku. W numerze wielkanocnym pisali o londyńskich nożownikach. A teraz, na początku wakacji, piszą o wszystkich ciałach, które udało się zidentyfikować po tym, co wydarzyło się w Plas Golau.
IMIENNI BEZIMIENNI, głosi nagłówek. Dalej na szesnastu stronach przypominających szkolną księgę pamiątkową widnieją fotografie zmarłych i artykuł wstępny o tym, jak zapominamy, że za nagłówkami i liczbami ofiar śmiertelnych kryją się prawdziwi ludzie. Ludzie, których życia pasowały do zdjęć policyjnych zamieszczonych po osiem na stronach brukowca. Wśród nich była Alison. Wówczas świat Sarah implodował.
Helen podnosi wzrok. Siedzi na kanapie z wysokim oparciem, należącej niegdyś do jej pradziadka, i udaje, że jest jej wygodnie. Prawda jest taka, że w domu nie ma wygodnego miejsca do siedzenia. Są tylko eleganckie meble dla ludzi, którzy szczycą się niewygodą. Odkąd przeprowadziła się tu z powrotem, Sarah była zbyt smutna i zbyt zniechęcona życiem, żeby cokolwiek z tym zrobić.
– Co teraz czujesz? – pyta Helen. Jest psychologiem w szkole, w której Sarah jest administratorką, i rozmowy z nią często sprowadzają się do takich właśnie pytań. To zboczenie zawodowe, takie jak to, że zawsze ma przy sobie paczkę chusteczek.
– Czuję się… strasznie. Mam poczucie winy.
– Poczucie winy? Dlaczego? Mówiłaś, że kiedy odeszła, miałaś zaledwie dziesięć lat.
– Tak, ale teraz nie mam już dziesięciu lat. Tylko trzydzieści jeden. Od ponad dziesięciu lat jestem dorosła.
– No i?
Sarah macha wściekle rękami.
– Powinnam była… Mogłam coś zrobić. Mogłam spróbować ją odnaleźć.
– Poważnie? – Helen sięga po kieliszek wina i upija łyk.
Jest taka miła. Zamiast siedzieć w domu z dwójką dzieci i cichym mężem, przyszła zaopiekować się Sarah. Pewnie sądziła, że będę zrozpaczona, myśli Sarah. No bo kto by nie był, gdyby dowiedział się, że jego siostra nie żyje? Mimo to Sarah jest wdzięczna. Przez ostatnie trzy lata po rozwodzie czuła się bardzo samotna, a przez ostatnie dwa pałętała się po domu, z którego jej nieżyjący już rodzice uczynili coś w rodzaju muzeum. Miło jest wiedzieć, że ma choć jedną przyjaciółkę, która jest w stanie rzucić wszystko, żeby ją pocieszyć.
– Mówiłaś, że nie wiesz, gdzie jest – odzywa się Helen. – To bardziej jej wina niż twoja. Zważywszy na to, że zawsze mogła się z kimś skontaktować, możesz śmiało założyć, że Alison nie chciała być odnaleziona.
Sarah czuje, że zaraz się rozpłacze. Nie wie dlaczego. Nie chodzi o to, że tęskniła za siostrą, kiedy Alison żyła. Sięga po „Mail” i przebiega wzrokiem jej żałosną biografię.
Alison wygląda dokładnie tak, jak ją zapamiętała. Zdjęcie zrobiono w szkole; ma na sobie rozpinany granatowy sweter – część szkolnego mundurka. Miała wtedy czternaście, piętnaście lat i naturalne jasne włosy. Odkąd zdała do szóstej klasy, obcinała je do ramion kuchennymi nożyczkami mamy i farbowała na wszystkie kolory tęczy. Wściekłym wzrokiem wpatruje się w obiektyw, jakby chciała wysadzić w powietrze cały świat.
Sarah odstawia kieliszek. Znowu robi się jej niedobrze, choć czytała artykuł już tyle razy, że powinna się na niego uodpornić. Patrzy na pozostałe twarze na stronie. Młode, pociągłe, smutne twarze, które posłusznie uśmiechają się do obiektywu – fotografie sprzed dziesiątków lat, podarowane przez porzucone dawno rodziny. Nadal nie wie, skąd ci z gazety wytrzasnęli to zdjęcie. Na pewno nie kontaktowali się ze szkołą; gdyby tak było, to ona odebrałaby telefon. Pewnie dostali je od którejś z przyjaciółek jej siostry.
Znowu czyta, chociaż zna na pamięć każde słowo.
Alison Maxwell, lat 38. Urodzona w Finbrough, w Berks, członkini Kościoła ewangelickiego w Finbrough. W rodzinnym miasteczku miała reputację „niepokornej”; w wieku 17 lat zaszła w ciążę i opuściła dom. Ostatni raz widziano ją w Finbrough zimą 1995 roku. Wiosną i wczesnym latem 1996 roku kilkukrotnie widziano ją z dzieckiem, jak pracowała na straganach podczas festiwalu