Jak mogę opłakiwać kogoś, o kim nie myślałam od lat? – zastanawia się. Może chodzi o coś innego? Na przykład o to, że mam tak puste życie, że odkąd tu wróciłam, moją jedyną powierniczką jest Helen, a wszyscy znajomi odeszli razem z moim mężem. W naszej rodzinie tylko Alison wiedziała, jak to jest. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, może nawet zostałybyśmy przyjaciółkami. Byłybyśmy dla siebie jak zbroja, która chroni tę drugą przed światem.
– Tak? – rzuca Helen. – Wiesz, co mówiła?
– Mnie jednej żałowała – odpowiada Sarah. – Tego, że mnie zostawiła.
– I uważasz, że to powód, żebyś zajęła się jej dziećmi?
– Przynajmniej mam dom – tłumaczy bez przekonania Sarah.
– Który zamierzałaś sprzedać – przypomina jej Helen.
– Wiem. – Sarah po raz kolejny czuje się tak, jakby zaciskały się wokół niej więzienne kraty. – Ale właściwie połowa domu powinna być jej…
– Nawet ich nie znasz – upiera się Helen. – Jeszcze tydzień temu nie miałaś pojęcia o ich istnieniu.
– Wiedziałam o najstarszej.
– Ale to nie ją masz przygarnąć. Dali ci w ogóle jakiś czas do namysłu?
– Jeszcze się nie zgodziłam.
– Aha – mruczy Helen. – Posłuchaj, wiesz coś więcej na temat ich siostry? Co z nią? Oni ją znają.
– Niezupełnie – odpowiada Sarah. – Przebywa teraz w ośrodku.
Ośrodek. Ileż trudu zadajemy sobie, żeby uniknąć terminu „szpital psychiatryczny”.
– Sarah – odzywa się Helen – mówisz tak, jakbyś sama próbowała się do tego przekonać. – Rozlega się dzwonek. – Do diabła, zaczyna się – mruczy Helen i wraca na swoje stanowisko. – Przygotuj się!
Słychać gwar, salwę trzaskających drzwi i chwilę później dzieci wylewają się z sal niczym woda spływająca po skałach, ignorując podniesione głosy, które upominają je, że „nie ma biegania”. Większe odpychają mniejsze, jakby te były kawałkami drewna wyrzuconymi na brzeg; z setek gardeł dobywają się tysiące słów, jak gdyby ci, którzy je wypowiadają, ostatnie dni spędzili w więziennej izolatce, gdy tymczasem od porannej przerwy upłynęło zaledwie półtorej godziny. Sarah stawia opór zbliżającej się fali. Najpierw nadciągają buntownicy w ciężkich buciorach, z tłustymi długimi włosami – nadąsane dziewczyny i chłopcy z poluzowanymi krawatami. We wtorek w stołówce serwują frytki – to jedyna rzecz, która może zmusić buntowników do biegu. Za nimi nadciągają normalne dzieci, takie, co mają przyjaciół, z którymi mogą spacerować na przerwie, i nie muszą się niczego bać ani niczego udowadniać. Na końcu, mrużąc oczy w świetle, jak orzesznice budzące się z zimowego snu, idą ci, którzy chcą uniknąć uwagi tych z przodu: niewyrośnięci, niosący nieporęczne instrumenty – geeki, nielubiane dzieciaki, które źle czują się w towarzystwie. A nad nimi wszystkimi unosi się zapach potu.
Na szarym końcu wlecze się Marie Spence. Zawsze ostatnia i zawsze pierwsza w kolejce do stołówki. Każda szkoła ma swoją Marie Spence, a gdy jedna znika, na jej miejsce pojawia się następna. Tuż za nią niczym tajni agenci idą Lindsay, Mika i Ben McArdle, tegoroczni wybrańcy. Sarah nie może opanować kpiarskiego uśmiechu, który ciśnie się jej na usta, kiedy widzi białe sportowe słuchawki wetknięte w jedno ucho. Następne będą okulary Ray-Ban i szare garnitury. Nawet z tej odległości czuje zapach mgiełki do ciała Victoria’s Secret.
Marie dumnym krokiem mija pokój nauczycielski, a młodsze dzieci – te mniej uprzywilejowane, które nie chcą mieć kłopotów – rozstępują się przed nią jak wody Morza Czerwonego przed Mojżeszem.
Dziewczyna dociera do kolejki i jak gdyby nigdy nic idzie na początek.
– Jest kolejka, Marie – upomina ją Sarah.
– Ktoś zajął mi miejsce, proszę pani – odpowiada Marie i zarzuca włosy na ramię jak w reklamie szamponu. – Ma moją torebkę. – Po tych słowach rusza dalej, a za nią jej świta.
Sarah podnosi wzrok i napotyka spojrzenie Helen, która puszcza do niej oko.
– Boże, nienawidzę tej dziewuchy – mruczy Sarah, kiedy liczą karnety na lunch. Helen nie musi pytać, o kogo chodzi. Całe grono pedagogiczne nienawidzi Marie Spence i jej jeżdżących jaguarem rodziców.
– Przekleństwo uprzywilejowanych – mówi Helen.
– Przekleństwo dla kogo?
Helen się śmieje.
– Dla wszystkich. To jak wieczne szukanie ofiar. Gra, w której zawsze wygrywa jedna strona.
– Byle do końca roku. – Sarah się śmieje. Szkoła ma tylko pięć klas, więc ukończywszy ją, jeśli uczniowie chcą zdawać maturę, idą do college’u w Newbury albo do jednej z dużych placówek w Reading.
* * *
– Siostra… – mówi Helen minutę później, wracając do przerwanej rozmowy. – Możesz przynajmniej dowiedzieć się, gdzie jest, i skontaktować się z nią?
– Nie bardzo wiem jak.
– Zapytaj kogoś.
– Chyba masz rację.
– Dam ci kilka wskazówek. Zobaczysz, jaka ona jest. Może być zupełnie zdrowa.
– Jest w wariatkowie.
– Teraz nie mówimy już „wariatkowo” – strofuje ją Helen.
– Okej, przepraszam. To znaczy… tak, dobrze by było czegoś się dowiedzieć. Ale nie sądzę, żeby to było możliwe.
– W takim razie przemyśl to jeszcze. I proszę, nie podejmuj tej decyzji pochopnie. Jeśli naprawdę jesteś ostatnią deską ratunku, a wygląda na to, że jesteś, zaczekają.
5 | Romy
Obwód Ziemi wynosi jakieś czterdzieści tysięcy kilometrów. Jej powierzchnia to mniej więcej pięćset dziesięć milionów kilometrów kwadratowych, z czego tylko sto czterdzieści dziewięć milionów kilometrów kwadratowych to lądy. Posiadłość Plas Golau zajmowała dwa kilometry kwadratowe. Znałam wielkość jej powierzchni, ponieważ wiedza – jak wielokrotnie powtarzał nam Lucien – jest kluczem do naszego przetrwania. Jednak przepaść między wiedzą a zrozumieniem jest ogromna. Patrzyłam na szczyt Cader Idris wznoszący się nad naszą ziemią i wierzyłam, że to kolos. Teraz, kiedy wiem, że ma osiemset dziewięćdziesiąt trzy metry, wydaje mi się niczym więcej jak pryszczem na obliczu Ziemi.
Byłam tak przerażona, kiedy przywieźli mnie z Walii do Domu Przejściowego – przez rzekę tak szeroką, że odległy brzeg tonął we mgle, i przez most, na którym wielkie ciężarówki ryczały niczym smoki na sześciopasmowej drodze – że ukryłam twarz w kapturze bluzy i nie podnosiłam wzroku, dopóki wiozący mnie policjant nie oznajmił, że jesteśmy na miejscu.
Weston-super-Mare na Kanale Bristolskim dzieli od Hounslow na przedmieściach Londynu dwieście osiem kilometrów. Przynajmniej tym razem jestem gotowa. Ale kiedy zmierzając w stronę horyzontu, wjeżdżamy na kolejne wzgórza, mam wrażenie, że mały samochodzik mojej opiekunki społecznej to królik wyprzedzany przez galopujące konie. Mijamy rozległe połacie zieleni, majestatyczne drzewa i zagubione pośród nich domy. W oddali majaczy morze. Widzę rzekę, żurawie, statki i budynki tak wielkie, że nawet z tej odległości wiem, że ich przestronne wnętrza pomieściłyby całe Plas Golau. Na drogowskazach widnieją dziwne nazwy. Wiem, że są stare, ale wyglądają